Jakiś czas temu w SkyNews poświęcono program katastrofie smoleńskiej. Do studia zaproszono najlepszych, do tego niezależnych, naukowców, ekspertów i konstruktorów samolotów. Jeden z ekspertów podsumował spotkanie tak: "Porównajmy stenogramy lotu do faktycznych możliwości samolotu. Pierwsze uderzenie, według stenogramów, następuje w linie energetyczne. Następnie uderza w brzozę. To jest zupełnie niemożliwe, gdyż faktycznie samolot w momencie uderzenia w linie energetyczne leci na wysokości około 400m. Biorąc pod uwagę stenogramy, do brzozy doleciał z prędkością 157km/h. Ta maszyna ma ustaloną prędkość minimalną na 320km/h, a podczas lądowania 260-280km/h. Ponadto zobaczmy wysokość, na jakiej znajdują się skrzydła samolotu, a na jakiej samolot niby uderzył w brzozę. Wygląda na to, że samolot dobre kilka metrów musiał znajdować się w ziemi. Moje zdanie jest takie. Prawdopodobnie już w Warszawie umieszczono ładunek wybuchowy, na co zwracałem uwagę już wcześniej, w okolicach podwozia. Na zdjęciach z lotniska tuż przed wylotem widać tajemnicze ładunki w skrzyniach. Co ciekawe, teraz są identyczne zdjęcia, ale te skrzynie... wycięto. Dlaczego? Samolot w Smoleńsku nie miał próbnego okrążenia. Powołuję się na relację świadków "samolot wcale nie lądował. On po prostu spadł. Leciał, był błysk, duży błysk, a nawet dwa, ale to nie była eksplozja. I po prostu spadł, o tak, bokiem leciał. My wszyscy ruszyliśmy w to miejsce. Nie było żadnego wybuchu, ani pożaru, gdy samolot spadał. Gdy już biegliśmy słyszymy "bum, bum" takie strzały, chyba trzy, a zaraz później taki szum. Nie wybuch, ale taki... Jakby wybuch, ale to nie to. Na pewno rozerwało coś samolot, bo kilkanaście metrów dalej znaleźliśmy pierwsze części od samolotu. One po prostu frunęły w powietrzu. Dobiegliśmy na miejsce katastrofy. Służb ratunkowych nie było, ale było wojsko. Oni nawet nie interesowali się ciała