"Kariera" Mateusza Kijowskiego skończyła się równie szybko jak zaczęła, gdy wyszło na jaw, że założyciel Komitetu Obrony Demokracji jest alimenciarzem, który notorycznie uchyla się od obowiązku płacenia na trójkę swoich dzieci. Nie znaczy to, że Kijowskiego nie było stać na alimenty - wręcz przeciwnie, prowadził on firmę informatyczną, na którą przelewał sobie dziesiątki tysięcy złotych pod pretekstem "zapłaty za usługi" dla KOD-u.
Prokuratura Okręgowa w Świdnicy ustaliła, że łącznie przywłaszczył sobie ponad 120 tysięcy złotych. Przedmiotem dochodzenia jest dziewięć faktur wystawionych KOD-owi przez firmę działacza, za które pieniądze przelewał ówczesny skarbnik, Piotr C. Według śledczych usługi nie zostały wykonane, a środki finansowe pochodziły ze zbiórek publicznych.
Choć, zdaniem prokuratury, Kijowski na swoim procederze czerpał znaczne zyski, przez długi czas udawało się mu uchylać od odpowiedzialności, gdyż oficjalnie wykazywał niemal zerowe przychody. Komornik wyznaczony do odzyskania pieniędzy na utrzymanie jego dzieci nie był w stanie ściągnąć należności. Ponieważ jednak były lider KOD-u co jakiś czas wpłacał drobne kwoty, śledczy uznali, że nie działał całkowicie w złej woli i nie dopatrzyli się "uporczywego uchylania", a co za tym idzie, prokuratura w Pruszkowie umorzyła sprawę.
Oszukiwanie własnych dzieci oraz sądu w ostatnich latach szło politykowi coraz sprawniej. Jak ujawnił właśnie Super Express, w 2006 roku zeznał, że zarobił 151 tysięcy złotych netto, ale już w kolejnych latach twierdził, że nie zarabia więcej niż 18 tysięcy. To jednak jeszcze nic w porównaniu z 2015 rokiem, gdy zgłosił... trzy złote jako całkowity, roczny przychód. Tymczasem dzieci alimenciarza twierdzą, że ich ojciec żyje bardzo komfortowo.
Ma 400-metrowy dom, użytkuje dwa samochody - zeznały.
To jednak nie wydaje się Kijowskiemu niespójne i zapewnia, że żadnego oszustwa nie było, a sąd dowiedzie jego niewinności.