Choć Robin Wright od lat gra w filmach, największy rozgłos zdobyła dzięki roli Claire Underwood w serialu House of Cards. Aktorka przyznaje, że udało jej się oddać głębię psychologiczną swojej bohaterki, gdyż jest w stanie oddać całą gamę emocji dzięki temu, że nie zrobiła sobie żadnych odmładzających zabiegów ani operacji plastycznych.
Rola odgrywana przez Wright jest co najmniej tak ważna, jak postać grana przez Kevina Spacey, jej serialowego męża. Okazuje się jednak, że praca aktorów była inaczej wyceniana przez producentów filmu, którzy zaproponowali Robin znacznie mniejszą gażę. Podczas gdy Spacey za odcinek otrzymywał 500 tysięcy dolarów, czyli prawie 2 miliony złotych, ona dostawała 420 tysięcy - nieco ponad 1,6 miliona zł. Wtedy aktorka postanowiła zawalczyć o równość.
Wczoraj Wright spotkała się z aktywistami, filantropami i dziennikarzami podczas wystąpienia zorganizowanego przez Fundację Rockefellera. 50-letnia gwiazda opowiedziała o swojej walce:
Pomyślałam: "Chcę, żeby płacono mi tyle samo, co Kevinowi"... To był idealny układ. Mamy bardzo mało filmów czy seriali telewizyjnych, gdzie mężczyzna - patriarcha oraz matriarchini są sobie równi. A tak właśnie jest w "House of Cards".
Na planie Wright też była traktowana jako równa Spacey'emu. Nie tylko wystąpiła w 52 odcinkach serialu, ale także wyreżyserowała kilka odcinków i jest wymieniana z aktorem jako dyrektorzy wykonawczy piątego sezonu.
Sprawdziłam statystyki i okazało się, że Claire Underwood przez pewien czas była popularniejsza niż Frank. Postanowiłam przełożyć to na finanse. Powiedziałam: "Lepiej mi zapłaćcie, albo pójdę z tym do prasy". A oni posłuchali.
Widać, że aktorka nauczyła się czegoś od swojej bohaterki.