Wczoraj z wielką pompą świętowano podpisanie umowy między Ministerstwem Kultury a rodziną Czartoryskich. Chodzi o przekazanie resortowi kolekcji dzieł sztuki, w której znajduje się między innymi słynna Dama z gronostajem Leonarda Da Vinci. Na Zamku Królewskim pojawili się przedstawiciele Ministerstwa na czele z Piotrem Glińskim, książę Adam Karol Czartoryski oraz... Magdalena Ogórek i Małgorzata Kożuchowska, która prowadziła galę.
Podpisanie umowy ogłoszono wielkim sukcesem a minister Gliński chwalił się, że status kolekcji Czartoryskich został nareszcie uregulowany. O jej wartości świadczy fakt, że nikt nie chce podawać oficjalnej kwoty, za jaką państwo wykupiło dzieła sztuki. Nieformalnie jednak, jak podaje Polityka, chodzi o... 100 milionów euro, czyli prawie 450 milionów złotych (!). Niektórzy specjaliści podają nawet kwotę miliarda złotych.
Problem polega na tym, że rozmowy w sprawie "przejęcia" kolekcji toczyły się w kontrowersyjnej atmosferze. Prezes zarządu Fundacji Czartoryskich ujawnił, że nikt z pracowników w nich nie uczestniczył, a komunikat o sukcesie dotarł do mediów... zanim podpisano stosowną umowę. Podczas negocjacji roztaczano atmosferę zagrożenia i sugerowano, że kolekcję chcą wykupić prywatne osoby. Rzecz w tym, że zbiór Czartoryskich jest niesprzedawalny, a taka transakcję w każdej chwili mogłyby zablokować polskie władze, w tym ministerstwo kultury.
Sprawa poruszyła historyków sztuki, ludzi kultury oraz polityków, którzy wprost piszą o tym, że ministerstwo wydało pół miliarda złotych na "wykupienie" dzieł, które, zgodnie ze statusem Fundacji Czartoryskich, i tak były udostępniane publicznie.
Pisarz Jacek Dehnel stwierdził nawet na Facebooku, że prezes fundacji Adam Karol Czartoryski zachował się jak "bazarowa przekupa", która "schowała do kieszeni państwowe pieniądze":
Przez ćwierć wieku szlachetny fundator tak zachachmęcił, że owe publiczne zbiory zostały sprzedane państwu za pół miliarda złotych, które książę pan schował do własnej kieszeni. Zbiory te zresztą, wedle statutu, stanowiły "niezbywalny majątek Fundacji". (...) Jest to jedyny znany mi przypadek, że "fundator" to ktoś, kto bierze pieniądze, a nie wykłada. A do tego z bezczelnością bazarowej przekupy mówi: "Właściwie to podążam śladami moich przodków" - napisał.
Adrian Zandberg uważa z kolei, że transakcję powinny zbadać prokuratura i Najwyższa Izba Kontroli.