Roman Polański wymyślił, że zrobi sobie prezent z okazji 40. rocznicy analnego, waginalnego i oralnego gwałtu na 13-letniej Samancie Gailey. Zachęcony sukcesami w polskich sądach, które zdecydowały, że nie dokonają ekstradycji reżysera, postanowił, że czas wrócić do USA i na koniec kariery zostać tam znów gwiazdą. Miesiąc temu amerykańscy prawnicy zapowiedzieli, że wcale nie darzą filmowca sentymentem i nie zamierzają mu ułatwiać sprawy.
Sąd Apelacyjny stanu Kalifornia nie ugiął się pod presją sławy 83-letniego pedofila i postanowił nie umorzyć jego sprawy o gwałt. Polański argumentował, że w 1978 roku sędzia zgodził się skrócić 50-letni wyrok w więzieniu na... 48-dniowy (!) areszt, który reżyser odsiedział. Spędził też 334 dni w areszcie domowym w Szwajcarii. Twierdził, że sędzia chcąc się wykazać i awansować dzięki głośnej sprawie wycofał się z decyzji i ukrył ją przed światem w utajnionym dokumencie.
Polański żądał, aby ujawnić decyzję o zmniejszeniu wyroku i umorzyć całą sprawę. Uzasadnienie, które wygłosił sędzia Scott Gordon liczy 13 stron i wskazuje na brak argumentacji za oczyszczeniem reżysera z zarzutów.
Nie przedstawiono wystarczającej bądź przekonującej podstawy do ponownego rozpatrzenia tych kwestii - czytamy.
Sędzia nie przychylił się do wniosku i uznał, że reżyser nie ma żadnego prawa negocjować z wyrokiem, skoro okazał amerykańskiemu wymiarowi sprawiedliwości pogardę i uciekł z kraju przed odpowiedzialności. Sąd postanowił oddalić wniosek Polańskiego o pomoc w bezpiecznym powrocie do USA z zapewnieniem, że odbył zasądzony mu wyrok.