Patrycja Volny, córka zmarłego w 2004 roku legendarnego barda Solidarności Jacka Kaczmarskiego, dziesięć lat temu po raz pierwszy wyznała prawdę o ojcu. Ujawniła, że był alkoholikiem i znęcał się nad rodziną do tego stopnia, że musiały uciekać do domu samotnej matki.
Jej wyznania zostały bardzo źle przyjęte, bo nie wypada mówić źle o zmarłych, a już zwłaszcza legendach.
Powiedziałam prawdę o ojcu o dziesięć lat za wcześnie - przyznaje w najnowszej rozmowie z Dużym Formatem. Gdybym zrobiła to teraz, nikogo by to tak nie zszokowało. Raczej zostałoby odebrane ze zrozumieniem. Tak jak dobrze przyjmowane są wypowiedzi choćby sióstr Młynarskich o ich ojcu, który też nie był łatwym człowiekiem. Ale wówczas pokutowało jeszcze przekonanie, że o zmarłych mówi się dobrze albo wcale. Dostawałam po nocach SMS-y z pogróżkami, telefony w stylu: "Co ty wyprawiasz?", "Uważaj na ulicy" i tak dalej.
Niestety, z jej wspomnień wyłania się obraz człowieka nie radzącego sobie z rzeczywistością. Jak wspomina Patrycja, ojciec zawsze zachowywał się trochę jak zagubione, naiwne dziecko.
Był bardzo rozrzutny i pieniądze przeciekały mu przez palce, mimo że dawał dużo koncertów. Gdy wrócili z trasy koncertowej po USA i Kanadzie, to Przemysław Gintrowski za to, co zarobił, wybudował dom, a ojciec przyjechał z niczym i miał jeszcze 11 tysięcy dolarów długu - wspomina córka artysty. Kiedy zachorował, padł ofiarą niejakiego "doktora" Zygmunta Bielki. Człowiek ten mieszał jakieś składniki, a potem je kisił i sprzedawał ludziom jako cudowne antidotum na raka.
W 1995 roku Kaczmarscy wyemigrowali do Australii. To była jedna ze spontanicznych decyzji artysty.
Był tam kiedyś w trasie koncertowej i tak się zakochał w tym kraju, że uparł się tam wyjechać. I mama na to przystała. Akurat wtedy po wielu latach przestała pracować dla Radia Wolna Europa, dostała sporą odprawę, więc stać ją było, żeby nas tam przeflancować. Bo ojciec nigdy nie miał pieniędzy - wspomina Volny w rozmowie z Dużym Formatem.
Między moim siódmym i ósmym rokiem życia mieszkaliśmy w Perth. Ojciec był sfrustrowany, agresywny, dużo pił. Zamykał się w swoim pokoju i wpadał w ciągi. Regularnie poszturchiwał mamę, ja kilka razy dostałam od niego pasem, choć mama zawsze starała się mnie chronić. Włączyło się jednak u niej to klasyczne współuzależnienie: jak zapił i nie mógł wstać na koncert, to matka dzwoniła, usprawiedliwiała go, świeciła oczami. W końcu przestała chować butelki, bo zabrakło jej sił. Sama zaczęła mieć problemy ze zdrowiem. Awantury wybuchały więc zazwyczaj wtedy, kiedy dał sobie w szyję, a mama mówiła mu kilka słów prawdy. Na przykład, że chce odejść. A on nie chciał, bo po co? Wygodny dom, żona, wikt i opierunek. Kiedy miałam dziesięć lat, ojciec po raz kolejny był agresywny, w końcu zobaczyłam, jak leje mamę. Był to dla mnie potworny wstrząs, bo wcześniej tego nie widziałam. Tylko słyszałam krzyki zza drzwi... Wolę nie wracać do szczegółów - mówi.
Najpierw ukryłyśmy się u znajomych. Mama musiała zgłosić sprawę na policji, by od służb socjalnych dostać jakieś lokum zastępcze. W międzyczasie umieszczono nas w domu samotnej matki. Dom mieścił się na peryferiach Perth, w biednej dzielnicy, mieszkały tam kobiety z różnych środowisk, często patologicznych. Była wśród nich bardzo zamożna Azjatka, która szybko stamtąd zniknęła, były też kobiety naprawdę biedne. Ale ja bawiłam się ze wszystkimi dziećmi. Nie wspominam tego jako traumy, wręcz przeciwnie: wreszcie miałyśmy spokój. Odpoczywałam psychicznie. Dostałyśmy socjalne mieszkanie. Mama nie zrobiła wcześniej rozdzielności majątkowej, więc przy rozwodzie musiała podzielić się z ojcem pieniędzmi ze sprzedaży domu. Ale na szczęście wystarczyło jeszcze na bardzo skromny domek w Perth. Kupiła go - i wreszcie byłyśmy na swoim. Tata z kolei miał coś z tantiem, koncertów, ale ponieważ w Australii figurował jako bezrobotny, to alimenty płacił właściwie żadne. Było nam bardzo ciężko. Mama dostała zasiłek na mnie i na siebie, a żeby dorobić, chodziła jeszcze sprzątać. Ojciec nie chciał nawet dać mi pieniędzy na wakacje.
Trudne relacje z ojcem położyły się cieniem na jej późniejszym życiu. Patrycja Volny wspomina, że ojciec bez przerwy ją krytykował, mówił, że jest gruba, głupia i nic nie warta.
Mam problem z uznaniem siebie za osobę godną miłości i szacunku - ujawnia z wywiadzie. Ciężko mi walczyć o siebie zarówno w życiu prywatnym, jak i zawodowym, choć o kogoś umiem się bić do krwi. Z ojcem widziałam się ostatni raz w 2003 roku. Miałam 15 lat, a ojciec miał już inną rodzinę i był wobec mnie bardzo krytyczny: wobec mojej tuszy, inteligencji. Mówił, że jestem głupia, gruba, interesowna i tak dalej. To jest jego filtr: wiecznie nie taka, wiecznie niedobra, cała złożona z wad. Ojciec zostawił testament, że dzieli to, co po nim zostaje, na trzy części: dla mnie, Kosmy - syna z pierwszego małżeństwa i swojej ostatniej partnerki - Alicji. Zresztą były dwa testamenty. W pierwszym nas, swoje dzieci, wydziedziczał. Ale w końcu stanęło na drugim.
**Dziś przy Karolinie Piaseckiej nie stoi żaden polityk
**