Tomasz Kalita, były rzecznik SLD, zmarł prawie rok temu na glejaka - złośliwą postać nowotworu mózgu. Tomasz i jego żona, dziennikarka Anna Kalita za życia mężczyzny walczyli o legalizację leczniczej marihuany, która w znacznym stopniu mogła uśmierzyć jego ból.
Kiedy Tomek umarł, to został odznaczony orderem, przyszedł prezydent na jego pogrzeb, mówił, że morfina jest legalna, to czemu marihuana miałaby nie być. Na tym się skończyło - mówiła dziennikarka po śmierci męża.
Dziś Anna wspomina moment, w którym dowiedziała się, że jej mąż nie zdoła wyzdrowieć.
Czas absolutnie nie leczy ran. Dopiero po jakimś czasie dociera do człowieka, że strata jest nieodwracalna. Że chociaż nie wiem co byśmy zrobili, ta osoba już nie wróci - mówi w rozmowie z Super Expressem.
Myślę o Tomeczku codziennie, wszystko mi się z nim kojarzy. Mam takie wspomnienie z ostatnich Wszystkich Świętych, że przytulamy się z chorym Tomusiem i oglądamy piękny dokument o hospicjum księdza Kaczkowskiego, który zmarł na takiego samego glejaka, co Tomuś. Oglądamy bardzo przejęci, nic nie mówiąc, i oboje wiemy, że to o nim. Niedawno mieliśmy rocznicę ślubu, potem przyjdą święta, następnie Sylwester. To w Sylwestra mu powiedziałam, że to już koniec i że umrze. Bo ja od lekarzy wiedziałam, a on nie. I nie wiedział, dlaczego przerwali chemioterapię. Pytał mnie: "Jak mnie dalej będą ratować?". Więc w Sylwestra do śniadania otworzyłam wino musujące i powiedziałam mu, że go bardzo kocham, ale umrze, i to nie moja wina. Oboje płakaliśmy - wspomina.
Nie da się opisać tej tęsknoty, żalu, smutku. Mnie jest go ciągle szkoda, że tak cierpiał, że nie zrealizował swoich planów, że umarł. Nie mogę się z tym pogodzić.
#PAD i Tomasz Kalita pic.twitter.com/XaMkfndtPk