Chociaż wybory do Parlamentu Europejskiego zaplanowane są dopiero na maj przyszłego roku, w Prawie i Sprawiedliwości rozpoczęły się prace nad ustaleniem kolejności na listach wyborczych. Dyskusje są gorące, ale na razie wszyscy zgadzają się co do tego, że nie chcą Beaty Gosiewskiej na drugą kadencję. Na liście zapewne się znajdzie, ale na pewno nie na biorącym miejscu.
Żona Przemysława Gosiewskiego, który zginął w katastrofie smoleńskiej ma szansę zapisać się w historii jako najbardziej pazerna "wdowa smoleńska”.
Chociaż po śmierci męża otrzymała z budżetu państwa, czyli z kieszeni podatników, 250 tysięcy złotych dla siebie i po kolejne ćwierć miliona na każde z dwojga dzieci, ciągle była niezadowolona. Żeby jakoś ukoić nerwy Gosiewskiej, Kancelaria Sejmu wypłaciła jej 100 tysięcy złotych odszkodowania, zaś PiS przyznał jej biorące miejsce na liście do Parlamentu Europejskiego.
Dla europosłanki była to ciągle kropla w morzu potrzeb. Jak uzasadniała, katastrofa smoleńska przekreśliła błyskotliwą karierę jej męża, który prawdopodobnie dorobiłby się wielkiego majątku. Żaliła się w wywiadach, że nie stać jej na mieszkanie i gnieździ się w dwojgiem dzieci u teściowej. Warto przypomnieć, że Gosiewska, jako europosłanka, zarabia 6,2 tysiąca euro miesięcznie oraz dniówkę wysokości 306 euro za udział w posiedzeniach Parlamentu Europejskiego. Do tego trzeba doliczyć pieniądze na prowadzenie biura, oraz 4 tysiące euro na "wykonywanie mandatu".
Jak ujawnia pragnący zachować anonimowość polityk PiS-u, Gosiewska nie robi nic, żeby zapracować na swoją wysoką pensję i wszyscy w partii żałują, że wystawili ją w wyborach.
No, wiadomo było: katastrofa to katastrofa i muszą te osoby być na listach - wyjaśnia informator Faktu. Ale ona nie robi nic. Tyle tylko, że przyjeżdża i wyjeżdża. Do zdjęcia czasem gdzieś stanie. I koniec aktywności. Ona chyba nawet to czuje, że nie bardzo dała radę i może nawet nie wie, czy będzie walczyć o miejsce czy nie.
No to już się akurat bez jej udziału wyjaśniło. Podobno los spotka prawdopodobnie bliskich zmarłych w katastrofie smoleńskiej polityków, którzy tylko dzięki powiązaniom rodzinnym dostali się do Sejmu. Nie wszyscy odnaleźli się w nowej pracy tak dobrze jak Małgorzata Wasserman. Ponoć w PiS-ie już zauważyli, że wdowiec po Aleksandrze Natalli-Świat, wdowa po senatorze Stanisławie Zającu, brat Stefana Melaka oraz wdowa po Pawle Wypychu do Sejmu przychodzą głównie po pensje.
Są takie mandaty - przyznaje polityk PiS-u. Zmarnowane.