Przed złożeniem urny na cmentarzu na warszawskich Powązkach odbyła się uroczystość, na którą wybrało się wielu znajomych, nieznajomych oraz oczywiście najbliżsi Kory.
Kamil Sipowicz, wieloletni partner i w końcu mąż zmarłej artystki, łamiącym się głosem powiedział kilka ważnych zdań o swojej nieżyjącej miłości.
Żadne z nas nie przypuszczało, że zostanie samo. Z drugiej strony cały czas mam wrażenie, że ona tutaj jest. To brzmi oczywiście jak banał. Docierają do mnie różne sygnały z internetowego świata, widzę zdjęcia, których nie znałem. Widzę piękną, wspaniałą kobietę, z którą spędziłem 40 lat. Teraz ją odbieram trochę inaczej. Dociera do mnie jej brak przez przedmioty, które zostawiła.
Ta miłość nie była prosta. Nasze życie było bardzo burzliwe, ciekawe, czasami skandaliczne. Pełne rozstań, powrotów, tęsknoty. Splatało się to wszystko z polityką polską, z historią muzyki rockowej. Od roku 1989, czyli od czasu, gdy odzyskaliśmy demokrację, stworzyliśmy stabilną rodzinę. Przeprowadzaliśmy się co jakiś czas. Towarzyszyłem też Korze w życiu zawodowym, dbałem o jej interesy. Miałem też jakiś wpływ na jej działalność artystyczną, ale to jest właściwie nic w porównaniu z tym, co ona dała mi i daje cały czas.
Kora była osobą z krwi i kości. Gdybym miał ją porównać z jakąś boginią, to byłaby to bogini Kali. Boginie nie umierają. Nie była tylko osobą słodką, kochaną i wspaniałą. Czasami była bardzo zaborcza i ostra. Stawiała na swoim, miała bardzo zdecydowane poglądy na wiele rzeczy. Czasami trudno mi było z nią rozmawiać. Kłóciliśmy się często i to było czasami niebezpieczne. Kłóciliśmy się gdy jechaliśmy do szpitala do Gliwic. Byliśmy bardzo zdenerwowani, nie wiedzieliśmy jakie będą wyniki jej badań. W końcu Kora zdenerwowała się, wyrzuciła mnie z auta i odjechała kilkanaście kilometrów. Zorientowałem się, że ja mam do niego kluczyk i że jeżeli gdzieś się zatrzyma i wyłączy silnik, to nie ruszy. Zadzwoniłem do niej, uspokoiliśmy się, wróciła po mnie i pojechaliśmy do Gliwic.
Przez ostatnie pięć lat jej choroby byliśmy praktycznie cały czas razem. Ostatni miesiąc był naprawdę miesiącem wstrząsającym. Był wspaniały, dramatyczny, tragiczny, potworny, śmieszny, komiczny... Kora dała prawdziwa szkołę odchodzenia. Mam wrażenie, że była równoważną przeciwniczką dla "pani śmierci". Zmagały się te dwie kobiety. Oglądaliśmy to, było to wstrząsające przeżycie.
W tej całej chorobie najgorsze są, gdy człowiek otrzymuje wyniki. To jest wstrząsające przeżycie. Kora przeżyła piekło. Ta choroba była czymś naprawdę niszczącym. Nie widziałem jednak nikogo, kto miał w sobie taką siłę życia. Kora była czystym życiem. W ostatnim okresie robiła wszystko, by zaznaczyć, że jest. Malowała obrazy, Madonny, rysunki, pielęgnowała ogród... Do samego końca była bardzo aktywna, nie chciała się poddać. Nie bała się śmierci, lecz w pewnym momencie powiedziała: "jestem gotowa". I była gotowa, odeszła. Byliśmy z nią razem do końca i to było wspaniałe przeżycie.
Przemawiała też profesor Magdalena Środa, bliska przyjaciółka Olgi Sipowicz.
Trudno mówić o Korze, której nie ma, a o której wiem, że wszystko słyszy. Nie żebym wierzyła w jej wieczne życie, ale dlatego, że ta ilość energii, którą w sobie miała i którą była, nie mogła tak po prostu rozproszyć się i zniknąć. W czasie jej życia przybierała ona różne formy: poetyckie, muzyczne, malarskie, które dawała światu w darze. Nigdy nie była letnia, zawsze gorąca. Trudno sobie wyobrazić, co stałoby się ze światem, gdyby jej potężna energia nie znajdowała ujścia w koncertach, śpiewaniu, pisaniu i wreszcie walce z chorobą. A na tym polu była zawdziętą wojowniczką.
Śmierć się jej po prostu bała, ale w końcu przezwyciężyła ten strach. Ktoś powiedział, że Kora była eksterytorialna jak Watykan. To porównanie jest radykalnie - była radykalnie niezależna. Nie znosiła szarości, monotonii rutyny. Była hipiską, celebrytką, babcią, przyjaciółką, ironiczną liberałką, ekscentryczną gwiazdą. Jej osobowość skrzyła się wieloma rolami i barwami. Była wspólnotowa - łączyła ludzi, całe pokolenia, środowiska. W jej twórczości wszyscy czuli się równi, woli, ubogaceni, solidarni.
Jej przepis na sukces był prosty - talent, praca i to coś, żeby ludzie Cię kochali. Jak twierdziła – nie da się nikomu na siłę "wtrynić" sztuki
Powiedzieć, że była otwarta czy tolerancyjna, to za mało. Kora była ciekawa inności, kochała świat i ludzi jako rzeczywistość różnorodną. Umiała pochylać się nad tymi, którzy byli wykluczeni. Często stała po stronie obcych, innych, wykluczonych. Była feministką, członkinią Kongresu Kobiet, choć prawa kobiet były dla niej oczywiste, że nie miała potrzeby o nich ciągle mówić.