Beata Ścibakówka robi, co może, by ludzie nie traktowali jej tylko jako żony wybitnego aktora. Była tak zdeterminowana, że 10 lat temu poszła nawet do programu Gwiazdy tańczą na lodzie, gdzie zajęła czwarte miejsce. Nie przełożyło się to jednak na ilość propozycji zawodowych. Życie zawodowe Ścibakówny nadal toczy się w cieniu kariery jej męża, Jana Englerta.
Beata na co dzień grywa w Teatrze Narodowym, któremu szefuje Englert, a jeśli już pojawia się przed kamerą, to tylko w produkcjach telewizyjnych.
Od lat nie zagrała w prawdziwym filmie i widać, że to jej doskwiera, bo ostatnio znalazła nawet wygodne wytłumaczenie. Zdaniem Ścibakówny, reżyserzy tworzą wokół siebie sitwy czy innymi słowy kółka wzajemnej adoracji i nie chcą pracować z nikim spoza swojego zaufanego grona.
Żałuję, że nie gram w filmach. Myślę, że chodzi tu o to, że reżyserzy mają swoje aktorskie stajnie, a ja nigdy się do takiej nie załapałam - wyjaśnia w Fakcie Beata.
Rzeczywiście, niektórzy reżyserzy mają swoich ulubionych aktorów. Trudno wyobrazić sobie film Patryka Vegi bez Tomasza Oświecińskiego, Olgi Bołądż czy Piotra Stramowskiego. Raczej nie zdarza się, by Małgorzata Szumowska nie obsadziła w filmie swojego męża, Mateusza Kościukiewicza. Albo żeby Wojciech Smarzowski nakręcił film bez Arkadiusza Jakubika, Roberta Więckiewicza czy Jacka Braciaka.
Większość aktorów, w tym mąż Beaty, nie należy jednak do żadnej "stajni", a mimo to nie narzeka na brak propozycji.
Na szczęście Ścibakówna to sobie też już wytłumaczyła. Twierdzi, że polskie kino zeszło na psy i jest już poniżej jej aktorskiego poziomu.
Chciałabym grać, ale w Polsce robi się dużo przaśnych filmów, do których ja może nie pasuję - wyjaśnia.