Minęło pół roku od śmierci Kory, która odeszła 28 lipca o świcie, w wieku zaledwie 67 lat. W ostatnich tygodniach życia pracowała nad piosenkami na nową płytę, a zaledwie półtora miesiąca przed śmiercią urządziła w swoim domu na Roztoczu huczne przyjęcie urodzinowe.
Niestety, ostatnia hospitalizacja w placówce w Zamościu rozwiała nadzieje na przedłużenie piosenkarce życia. Na życzenie pacjentki lekarze wypisali ją do domu, by mogła spokojnie odejść w otoczeniu najbliższych. Umierała w noc zaćmienia Księżyca, w obecności męża, synów z żonami, wnuka i przyjaciół.
Wielka, czerwona pełnia Księżyca i jego najdłuższe zaćmienie od stu lat - wspomina teraz Kamil Sipowicz w rozmowie z Newsweekiem. Wystawiliśmy na dwór lunetę, paliliśmy ogniska, oglądaliśmy gwiazdy. Cały czas ktoś mówił do Kory, choć była nieprzytomna. Zmarła o godzinie 5.27 rano. Wszystkie psy były w salonie, nawet Pipi, która pojawia się raz do roku. Najchętniej zrobiłbym wielki stos i spalił Korę po tybetańsku, ale mnie powstrzymano.
Po śmierci żony Kamil Sipowicz nie chciał rozmawiać z dziennikarzami. Dopiero po upływie pół roku odnalazł w sobie siłę, by opowiedzieć o ostatnim etapie życia Kory. W obecnych czasach większość ludzi woli wypierać ze świadomości tak trudne tematy jak śmierć. Sipowicz przeciwnie - postanowił się z nim zmierzyć. W przejmująco smutnym wywiadzie, bez upiększania i pudrowania rzeczywistości, wspomina najcięższe chwile odchodzenia ukochanej kobiety.
Od momentu rozpoznania u Kory raka, który był wykryty za późno, by go skutecznie wyleczyć, choroba trwała pięć lat - ujawnia. Myślę, że rok dał jej lek Olaparib, którego refundację wywalczyłem wraz z Korą. Z rok przedłużyła jej życie marihuana, dlatego tak walczyliśmy o jej legalizację. W pewnym momencie wszystko wydawało się opanowane. Oglądaliśmy filmy, czytaliśmy książki, piliśmy kawkę, trzymaliśmy się za ręce i nagle to się skończyło. Kora poszła po coś do kuchni i słyszę, że jakoś dziwnie stuka, tak miarowo. Idę do niej, a ona stoi przy zlewie i przekłada coś brudnego z ręki do ręki. "Co ty robisz?" - pytam. "Nie widzisz, bucu głupi? Porządkuję to!". I wzięła to wszystko do sypialni na górę. Wtedy do mnie dotarło, że to jest zerwanie z rzeczywistością. Że jest nieświadoma tego, co robi. Przerzut na mózg to jest koszmar, którego nie zrozumie nikt, kto nie miał z tym do czynienia. Kora przeszła piekło, a ja z nią. Innego dnia wzięła mój najpiękniejszy kapelusz i zaczęła go ciąć. "Chcę ci go ulepszyć" - powiedziała. Gdy już był pocięty na strzępy, stwierdziła: "Coś mi chyba nie wyszło". Ona, która całe życie tworzyła, robiła cudowne rzeczy, zaczęła nagle niszczyć.
Sipowicz wspomina, że nawet gdy lekarze rozłożyli ręce, liczył na przełom. Chociaż, jak sam podkreśla, myśli racjonalnie i nie wierzy w cuda, chwytał się wszelkich sposobów.
Do samego końca wierzyłem, że uratuję Korę. Poszedłem nawet do bioenergoterapeuty. W ogóle nie wierzę w takie rzeczy - przyznaje. Kora też nie, ale tonący brzytwy się chwyta. To było wtedy, gdy powiedziała, że dalej już nie walczy. Ja walczyłem do końca. Ciągle, wtedy i potem słyszałem, że powinienem był zrobić to czy tamto, to może by żyła. Bzdury. Robiłem wszystko, co było w mojej mocy, żeby ją ratować. Najpierw było specjalne łóżko, potem wózek, bo zaczęły się kłopoty z chodzeniem, a ja wciąż wierzyłem, że z tego wyjdzie. To był listopad 2017 roku. Profesor Mirosław Ząbek usunął guz z móżdżku i przez kilka tygodni było dobrze. Ale potem znowu była coraz bardziej pobudzona.
Wyrzuciła mnie z domu. Potwornie na mnie krzyczała, ale wiedziałem, że to jest wynik choroby, że ona nad tym nie panuje. Jechała po mnie aż do trzewi. Był moment, kiedy mówiła, że jest szczęśliwa, że wręcz wstydzi sie tego, jaka jest szczęśliwa. A potem zaczynała się jazda w przeciwnym kierunku. Kazała nam zmieniać dywany z pokoju do pokoju, przenosić łóżka. Krzyczała, że wszystko jest źle. Wszystko, co można sobie wyobrazić najgorszego, to było, wszystko. Wszystko po kolei. Wiedziałem jednak, że nie mogę odpuścić, bo nikt nie ma pojęcia, jak to ogarnąć. Nie mogłem sobie pozwolić, że zacznę płakać, albo myśleć, że się powieszę. Miałem konkretną robotę do wykonania: hospicjum, lekarstwo, recepta, lekarz. Dom trzeba było wyłożyć podściółkami, bo zaczęła się przewracać, spadać ze schodów. Potem przestała chodzić, w końcu mówić. Przyszedł moment, gdy zaczął się ból. Kora zaczęła strasznie krzyczeć. Potem była już nieprzytomna. Puszczałem jej muzykę. Trzymaliśmy ją za ręce. Dopiero teraz zaczyna do mnie docierać, co się wtedy działo. *Dopiero teraz zaczynam rozumieć jej śmierć. *
Krótko po śmierci Kory odeszła jej ukochana suczka rasy bolońskiej. Bliscy piosenkarki są przekonani, że umarła z tęsknoty.
W ostatniej fazie choroby nikt nie zwracał na Ramonkę uwagi. Wskakiwała na łóżko, a myśmy ją zganiali - wspomina Sipowicz. I nagle Kory zabrakło, a Ramona została. Od razu zaczęła chorować. Ugryzł ją komar i zainfekowała się czymś bardzo rzadkim. Nikła w oczach. Zrobiliśmy jeszcze transfuzję, przywiozłem ją z Zamościa do Warszawy. *Weszła na łóżko Kory i umarła. Myślę, że przede wszystkim z tęsknoty. *
Chociaż Kora do końca pozostała wierna swojemu ateistycznemu światopoglądowi, duchowość, a nawet mistycyzm były jej bliskie. Kamil Sipowicz, chociaż też mu nie po drodze z jakąkolwiek religią instytucjonalną, zapewnia, że bez przerwy czuje obecność ukochanej żony.
Całe życie byłem człowiekiem wątpiącym, a teraz wiem, że to nie jest koniec - wyznaje. Całe życie byłem człowiekiem dość twardo stąpającym po ziemi, ale zdarza mi się, że siedzę w domu i nagle sam uruchamia się telewizor. Patrzę, a na ekranie ikona Kory, bo każde z nas miało własną do uruchamiania programów. Wiem, że to brzmi jak z horroru klasy B o duchach, ale to się wydarzyło naprawdę. Mam problem ze znalezieniem języka do opisania tego, co mi się wydarza. To jest doświadczenie absolutnej obecności Kory. Zmarła, została spalona, ale istnieje. Nie w sensie metaforycznym, inspirującym, choć to oczywiście też, ale w sensie kontaktu z osobą. *Ona ingeruje w moje życie. *