W zeszłym roku przed wyborami prezydenckimi na rynku pojawiła się książka Wojciecha Sumlińskiego pt. Niebezpieczne związki Bronisława Komorowskiego. Ostatnio jednak dziennikarzowi śledczemu, uważanemu za "idola prawicy", zarzuca się, że... dokonał plagiatu. On sam twierdzi, że to "nagonka na niego".
Skandal wybuchł w grudniu zeszłego roku, gdy jeden z polskich tłumaczy - zachowujący w sprawie anonimowość - odkrył, że duże fragmenty książki Sumlińskiego są przepisane z... amerykańskich powieści kryminalnych. Gdy zaczął to analizować, wyszło na jaw, że aż 30 dużych fragmentów zostało splagiatowanych z prozy Raymonda Chandlera i Alistaira MacLeana!
Książka miała mi otworzyć oczy. W końcu spełniłem prośbę rodziny i włączyłem audiobooka czytanego przez Jerzego Zelnika - powiedział tłumacz w wywiadzie dla Newsweeka. Od razu wydało mi się, że pewne frazy brzmią tak, jakby pochodziły z innych książek.
Wyłapałem fragment z MacLeana, kolejny z Chandlera, o którym pisałem pracę dyplomową. Zacząłem szperać. Co jakiś czas natrafiałem w książce Sumlińskiego na sformułowania typu "galon kawy". Kto w Polsce tak w ogóle mówi? Kto w Polsce w ogóle wie, ile to jest galon?
To jest przecież kradzież i oszustwo wobec autora oraz polskich tłumaczy. Z czymś takim na taką skalę się do tej pory nie spotkałem. Swoją drogą zastanawiam się też, ile pracy musiała kosztować autora taka kompilacja? Łatwiej byłoby chyba napisać to od początku.
Według Sumlińskiego cechy plagiatu noszą prawie wszystkie opisy miejsc oraz sytuacji (!), które Sumliński ponoć wiernie odtwarza. Dziennikarz początkowo odmawiał komentarza dla Newsweeka, który jako pierwszy doniósł o plagiacie. W końcu wysłał do redakcji list.
Sumliński tłumaczy się głównie argumentami politycznymi, oskarżenie o plagiat uważając za nieistotną kwestię. Tak odpiera argumenty tłumacza z Newsweeka:
"Odkrycie" Pańskie jest na miarę odkrycia, że woda jest mokra. W dziesiątkach miejsc, na spotkaniach autorskich, w wywiadach czy publicznych rozmowach i wystąpieniach wielokrotnie podkreślałem i nigdy tego nie kryłem, że w ostatnich książkach celowo i śladowo nawiązałem do klimatu czy stylu klasyków, na których się wychowywałem, jak Mc Lean, czy Chandler wytwarzając jednakowoż przecież na tej kanwie swój własny, indywidualny styl, i z tą zasadniczą różnicą w odniesieniu do rzeczonych, że w przeciwieństwie do nich piszę wyłącznie o faktach, o wydarzeniach autentycznych.
Nie może być inaczej, gdy opisuję przestępczą działalność setek ważnych osób wymieniając je z imienia i nazwiska, w tym najważniejszych osób w Państwie, opisuję je w konkretnych sytuacjach, w konkretnych miejscach i w konkretnym czasie. (...)
Wylicza Pan w swoim piśmie do mnie ponad dwadzieścia zdań i fraz, które łącznie nie zajęły jednej strony maszynopisu, oskarżając mnie przy tym mocno i przystawiając tę łącznie niepełną jedną stronę (to około jedna tysięczna całości) do dwóch książek, których łączna
objętość, to bez mała osiemset stron. A nie przyszło Panu do głowy, że jeżeli ktoś przeczytał wiele książek, często jedną i tę samą po wielokroć, to siłą rzeczy przyswaja pewne frazy?
To nie pierwsza taka sytuacja w karierze Sumlińskiego. Według Newsweeka kilka lat temu opublikował pod swoim nazwiskiem reportaż reporterki Polityki Ewy Winnickiej. W tekście zmienił tylko... jedno wyrażenie.
Sumliński grzecznie się pokajał - Winnicka skomentowała sprawę na Facebooku. Potrzebował pieniędzy, dlatego przepisał i opublikował. Wyjaśnił, że ma dzieci i ciężką sytuację. OK.