Dzieciństwo skończyło się 9 lutego 1943 roku. Środek zimy, trzecia nad ranem, wszyscy we wsi spali. Tylko psy szczekały. Zaczęli walić do drzwi. Ojciec zerwał się, poszedł zobaczyć. Powiedział matce, że chyba jakieś wojsko. Witek i młodsza o trzy lata siostra Lila wskoczyli na ciepły przypiecek. Dobrze widzieli wchodzące „wojsko”.
– Powiedzieli, że są sowieckimi partyzantami, że walczą z Niemcami. Ale kto by im tam uwierzył. Od razu było wiadomo, że Ukraińcy.
Jeden z nich zapytał mamę, czy mamy siekierę. Wziął tę siekierę i poszedł do drugiego pokoju. Zaczęli wprowadzać tam Rosjan po kolei. Co który wszedł, to słychać było tylko taki głuchy odgłos i więcej nic, cisza. Zastanawiałem się, co oni tam robią, podłogę rąbią? A on rąbał ich. Tak po prostu. Ciała leżały jedno na drugim – wspomina pan Witold.
Potem kazali Kołodyńskim się położyć. Musimy was związać, mówili, żeby Niemcy nie ukarali was za pomoc partyzantom. No więc Kołodyńscy się położyli na podłodze bez dyskusji. Rodzice, dziadek obok babci, dalej stała kołyska z 1,5-roczną Bogusią. Lila z prawej strony, Witek z lewej.
Momentu uderzenia nie pamięta. – Ocknąłem się po jakimś czasie, głowa mnie bolała. To cud, że nie zacząłem jęczeć, bo oni jeszcze byli w domu. Czekałem, byłem sparaliżowany strachem, udawałem nieżywego. Wtedy usłyszałem, jak mama odezwała się płaczliwym głosem. Ukrainiec podszedł, zamachnął się siekierą, rąbnął i zapanowała cisza. Potem trącali nas butem, sprawdzali, czy żyjemy. Nie wiem, jak to się stało, że wytrzymałem, że nie próbowałem uciekać. Sam nie wiem – kręci głową.
Podniósł się, gdy usłyszał, że odjeżdżają saniami. Widok był przerażający. Wszędzie krew, martwi rodzice, babcia, dziadek....