Mam mieszane uczucia co do tej ceremonii. Piękny chór i występ wiolonczelisty z orkiestrą, a do tego ten gospel z nieszczęsnym, oklepanym 'Stay by me'. Pastor-baptysta, dający kazanie w protestanckim kościele, rzucający się na wszystkie strony, bredzący o wszystkim i o niczym, ale koniecznie muszący wpleść coś o ucisku czarnych niewolników i Luter Kingu. Przedstawienie godne Stanów, wszystko głośne, pretensjonalne, w złym guście. Z jednej strony wesele piękne (np. przejazd karocą), a z drugiej tanie chwyty niczym w amerykańskim romansidle. Odnoszę dziwne wrażenie, że celem tej całej Meghan, walczącej o prawa mniejszości, było to, żeby czarni weszli do rodziny królewskiej. Takie na siłę udowodnienie wszystkim naokoło, że się jest kimś lepszym. To był wielki dzień dla Afroamerykanów, kilka lat temu czarny prezydent, a teraz czarna kobieta w monarchii brytyjskiej. Ci ludzie mają wielkie, wieczne kompleksy, czego ten ślub był najlepszym dowodem. Wątpię, żeby wygladało to tak samo, jeśli wybranka byłaby ciemnoskórą Brytyjką, raczej ten ślub byłby tylko ślubem, a nie przedstawieniem, w którym głównie chodziło o podkreślenie czarnych korzeni panny młodej (która przecież w połowie jest biała, a jednak to się pomija).