Ewa Minge w branży modowej działa już kilka dekad. Projektantka niedoceniana przez polskie gwiazdy została zauważona m.in. przez paryskich czy włoskich znawców mody i nie przejmuje się aktualnie panującymi trendami, za którymi ślepo podążają polskie celebrytki.
"Robiąca swoje" Minge jakiś czas temu założyła też fundację, której w pełni się poświęca. Co jakiś czas do mediów wraca jednak temat jej wyglądu, a zwłaszcza oryginalnych rysów twarzy.
Mimo dużej dozy dystansu do siebie, Ewa w rozmowie z Faktem wyznała, że kwestia jej wyglądu przez długi czas stanowiła dla niej problem, a sprawiające wrażenie nienaturalnych rysy twarzy są efektem choroby:
Nikt na własne życzenie nie robi z siebie potwora! - zaznaczyła. Zmiany na mojej twarzy nie są wynikiem operacji plastycznych, tylko wrodzonego niedorozwoju wątroby. Żyję z tym od urodzenia. l Zdiagnozowano u mnie białaczkę. Mój obecny wygląd to również konsekwencja ówczesnego leczenia onkologicznego. Lekarstwa mogę przyjmować tylko dożylnie. Nie piję alkoholu. Wciąż też chora wątroba daje o sobie znać. Pojawia się wówczas opuchlizna na twarzy, bo w niektórych miejscach zbiera się limfa. Wyglądam wówczas strasznie, ale staram się normalnie funkcjonować. Powtarzam wtedy: pracuję rękoma, a nie twarzą. W dzisiejszych czasach ludzie oszaleli na punkcie idealnego wyglądu, a przecież nikt nie jest doskonały. Ważniejsze od rysów twarzy jest to, co mamy w głowie - wyznała.
Jednocześnie Minge nie rezygnuje z dbania o siebie. Projektantka odwiedziła jedną z klinik dermatologicznych i na instastory powiedziała:
Skoro jedna twarz nie pasuje, druga, trzecia, wszystkie nie pasują. Zgłosiłam się do doktor Ani, postanowiłam przyszyć kolejną twarz. Czekajcie, odcinek horroru 'Ewa Minge i potwory'.