W piątek w kinach w całej Polsce pojawi się długo wyczekiwany dziewiąty film kultowego reżysera Quentina Tarantino. "Pewnego razu ... w Hollywood" jest opowieścią o losach aktora serialowego Ricka Daltona (w tej roli Leonardo DiCaprio) oraz jego przyjaciela, dublera i kaskadera Cliffa Bootha, którego zagrał Brad Pitt. Panowie usilnie starają się przebić do pierwszej ligi gwiazd, a nie jest to takie proste. Ich przepustką do tego świata ma być poznanie Romana Polańskiego (Rafał Zawierucha) i Sharon Tate (Margot Robbie). Fabuła osadzona jest pod koniec szalonych lat sześćdziesiątych.
To, że w roli Polańskiego został obsadzony polski aktor, było sporym wydarzeniem w naszym kraju. Wielu widzów ostrzy sobie zęby na występ Zawieruchy. Polscy dystrybutorzy mają ułatwione zadanie przy promocji filmu, bo chociaż ani obsady, ani reżysera nie trzeba nikomu przedstawiać, to Polak może być tym argumentem dla niezdecydowanych. Praktyka pokazuje jednak, że losy naszych rodaków w amerykańskich produkcjach bywają różne, niektórych wycinają, niektórzy wpadają do basenu lub przemykają jako nieznaczące postaci drugiego, trzeciego planu.
Sam aktor tuż po światowej premierze filmu, która odbyła się podczas 72 Festiwalu Filmowego w Cannes, w rozmowie z PAP przyznał:
Dostałem dobrą lekcję aktorskiej wolności. By robić swoje, być przygotowanym na wszystko. To niezwykle rozwinęło moje skrzydła. W Polsce, w warszawskim Teatrze Współczesnym i w szkole teatralnej uczyłem się od koleżanek, kolegów i wybitnych pedagogów - m.in. Mai Komorowskiej i Zbigniewa Zapasiewicza - jak nimi operować. Na planie w Hollywood zobaczyłem, że teraz trzeba tych skrzydeł użyć. Stwierdziłem, że nie można zapominać, jakim aktorem i człowiekiem chcesz być. Nauczyłem się też tego, by robić kolejne kroki i mieć odwagę spełniać marzenia.
Wybierzecie się do kina ?