Oparty na duńskim formacie Ślub od pierwszego wejrzenia jeszcze przed pierwszą edycją budził wielkie emocje. Sam pomysł, by w związek małżeński wkraczały osoby, które nigdy wcześniej się nie spotkały, wydawał się mocno ryzykowny. Producenci wprawdzie zapewniali, że pary zostaną fachowo dobrane przez wysokiej klasy specjalistów z zakresu psychologii, seksuologii i antropologii na podstawie wypełnionych przez kandydatów szczegółowych ankiet, jednak w praktyce wyszło tak sobie.
Niektóre związki były od początku skazane na porażkę z powodu trudności logistycznych, bo eksperci beztrosko zignorowali fakt, że do urzędu stanu cywilnego wysyłają osoby, mieszkające w różnych częściach Polski, nie zaprzątając sobie głowy rozważaniem, jak małżonkowie rozwiążą ten, spory bądź co bądź kłopot.
Pierwsza edycja zakończyła się trzema rozwodami, więc na jej tle druga wypadła oszałamiająco, bo zakończyła się tylko jedną decyzją o rozstaniu. W trzeciej znów nastąpiło pogorszenie, bo tylko Anita i Adrian zdecydowali się zostać razem, za to wszystko wskazuje na to, że z czasem połączyło ich szczere uczucie i mają wielkie szanse na szczęśliwe życie.
Martyna i Przemek należeli do tych par, przed którymi przyszłość rysowała się mało optymistycznie. Martyna od początku nie ukrywała rozczarowania narzeczonym, którego wybrali dla niej eksperci. Podkreślała zresztą w programie, że w ankiecie udzieliła wyraźnych wskazówek co do wyglądu zewnętrznego wymarzonego męża, a eksperci je zlekceważyli. Na dodatek okazało się, że Przemek mieszka w akademiku i lubi przebierać się za jednorożca, co także nie bardzo pasowało do marzeń Martyny o mężczyźnie, którego by jej zazdrościły koleżanki.
Zobacz: Martyna ze "Ślubu od pierwszego wejrzenia" zawiedziona wyglądem męża: "Nie tak go sobie wyobrażałam"
Ich krótkie małżeństwo zakończyło się rozwodem, po którym Martyna zamieściła na Instagramie zdjęcie, na którym widać, jak skacze z radości, opatrzone entuzjastycznym wyznaniem: W końcu nadszedł ten dzień, na który tak długo czekałam! Jestem wolna i szczęśliwa.
Ale prawdziwe pranie brudów miało się dopiero zacząć. Zraniony Przemek napisał o byłej żonie bajkę, w której, zgodnie z najlepszymi tradycjami bajkopisarstwa, sprytnie ukrył jej i swoją tożsamość pod zwierzęcą powłoką. Siebie opisał jako Rudego Lisa, a Martynę jako Kaczkę. Niedwuznacznie dał do zrozumienia, że Martyna od początku nie dawała szans ich małżeństwu, do tego stopnia, że na własnym weselu flirtowała z kelnerem.
Kaczka ta przede wszystkim mówiła, że szuka dla siebie zwierzaka, co niestety nie było prawdą - pisał rozgoryczony Przemysław. Podczas ich pierwszego tańca powiedziała Rudemu Lisowi, że zakończy się to rozejściem w inne strony lasu, bo leśne trolle jej zrobiły na złość. Miara przebrała się, gdy kaczka pod wpływem soku z gumijagód i paru machów kocimiętki wypaplała się koleżankom Rudego Lisa, że zapisała się do bajki, bo jest szalona i będzie się czuła mniej samotna, gdyż dzięki bajce będzie miała ekipę kaczek, które kwakały w poprzedniej bajce. Przegięciem było też, gdy kaczka powiedziała kelnerowi, który odprowadzał młodych do ich stawu na noc, żeby na nią czekał, bo za miesiąc znowu będzie mogła dla niego kwakać.
Martyna długo nie odpowiadała na zaczepki byłego męża. Dopiero, gdy w jej życiu pojawił się nowy, obiecujący mężczyzna, poczuła się na tyle pewnie, by zmierzyć się z oszczerstwami. Zaczęło się spokojnie, od zamieszczenia zdjęcia z bukietem czerwonych tulipanów z podpisem: Bo która kobieta nie kocha dostawać kwiatów? Chyba mnie kocha.
Kiedy jednak fanki zaczęły drążyć sprawę w komentarzach, Martynie puściły nerwy.
Rozbawiłaś mnie. Przemek + kwiaty = to nie mogłoby się udać - odpisała na pytanie, czy kwiaty ze zdjęcia są prezentem od Przemka. Nie czepiam się tych proszków, niech je, co chce. Tylko po prostu to nie jest w jego stylu. On potrafił mnie tylko oczerniać. Nigdy nie poczułam się przy nim jak kobieta. Nie skomentuję tego, bo to było ZBYT żenujące. Niestety, niektórzy zrobią wszystko, żeby zabłysnąć, nawet głupotą.
Chyba nie będzie miło wspominac tego programu...