Telewizje śniadaniowe nie słyną raczej z kontrowersji, a jeśli takowe wywołują, to zazwyczaj jest to wynikiem niewinnej pomyłki lub wysokiej temperatury dyskusji zaproszonych na kanapy gości. Czwartkowe wydanie "Dzień Dobry TVN" wydawało się płynąć na niewzburzonych falach do momentu, gdy na wizji pojawił się Michał Piróg. Słynący z ostrego języka i często polaryzujących opinii tancerz gościł na ekranie z okazji Światowego Dnia Praw Zwierząt i wydawać by się mogło, że w tym temacie nawet i skandalista jego pokroju nie może powiedzieć niczego, co zakłóciłoby telewizyjny porządek. A jednak! "Kiedyś szedłem w górach i dziecko kopało piłkę do przywiązanego na łańcuchu psa. Jestem dorosłą osobą, podszedłem i uderzyłem to dziecko"- wypalił na antenie, powodując konsternację wśród prowadzących program. Jego słowa poskutkowały oczywiście burzą w sieci, ale wywołany do tablicy celebryta nie zamierza się z nich wycofywać. "Ja nie z tych, co podgłaśniają muzykę, jak słyszą, że mąż bije sąsiadkę" - zapewniał w swoich social mediach. Jest tylko jeden problem… Michał, w tej sytuacji, to trochę ty jesteś tym bijącym mężem.
Po słowach Piróga na nowo rozgorzała dyskusja dotycząca tego, czy kary cielesne i przemoc to dopuszczalna metoda wychowawcza. Niezależnie od okoliczności, odpowiedź na to pytanie brzmi "nie". Pomimo aplauzu sporej części internautów, anegdota Michała nigdy nie powinna być opowiedziana publicznie, bo daje tylko paliwo miłośnikom klapsów, "strzelania po łbie" i ciągania za uszy. Próba usprawiedliwiania przemocy i wskazywania okoliczności, gdy jest dopuszczalna, to stąpanie po bardzo cienkim gruncie. W oczach napastnika bowiem jej użycie zawsze będzie uzasadnione - czy to krzywdą zwierzęcia, reakcją na czyjeś słowa albo najzwyczajniej "emocjami, które wzięły górę". Stworzenie obiektywnej linii, która będzie przebiegać między sytuacjami, gdzie można uderzyć dziecko lub nie, jest najzwyczajniej niemożliwe. I o ile ludzkim jest popełnianie błędów czy działanie pod wpływem chwili, o tyle brak autorefleksji i uparte usprawiedliwianie przemocy zasługuje na krytykę. Słowa "uderzyłem dziecko" są, niestety, nie do wybronienia, a jedyne, co powinno po nich wybrzmieć, to "przepraszam".
W temacie dzieci i celebrytów, choć szczęśliwie już bez przemocy (chyba, że przemocy modowej), nie można nie wspomnieć o Iwonie Węgrowskiej i jej córce Lily. Piosenkarka relacjonuje w social mediach przygotowania do Pierwszej Komunii pociechy, pokazując m.in. zdjęcia z przymiarek jednej z siedmiu (!) kreacji, które dziewczynka zaprezentuje po przyjęciu do serca Jezusa. I faktycznie, sądząc po udostępnionych zdjęciach, szykują się prawdziwe zaślubiny z Bogiem, bo bogato zdobionej sukni nie powstydziłaby się niejedna panna młoda. Nie umknęło to uwadze fanom Iwony, którzy na kreacji nie zostawili suchej nitki. Waleczna mama szybko wdała się z nimi w dyskusję, zapewniając, że skromna alba "nie wystarczy", aby godnie celebrować komunię.
O gustach podobno się nie dyskutuje, tym bardziej z Iwoną Węgrowską, ale wiemy, czego nam zdecydowanie wystarczy: obnażania prywatności dzieci w sieci. Rodzicielska miłość i radość z ważnych dla dziecka wydarzeń może znaleźć inne ujście niż posty na Instagramie i wystawianie pociechy na ocenę znudzonych dorosłych. Słów kierowanych pod jej adresem nie zniósłby nawet dobrze zaprawiony w bojach dorosły celebryta, a co dopiero mała dziewczynka. Rolą rodzica jest chronienie dziecka przed oprawcą, a nie wpychanie go w jego ręce, bo niemożliwe jest powstrzymanie przed "pochwaleniem się". Celebrycka wersja nowobogackiej potrzeby pokazania, że "nas stać" jest nie tylko w złym guście, ale i zwyczajnie szkodliwe. Na 2026 proponujemy huczne obchody rocznicy komunii zorganizowane wspólnie z Krzysztofem Rutkowskim. Wytrzymamy.
ZOBACZ: Michele Morrone ujawnia we włoskiej telewizji: "Anna-Maria Sieklucka i ja byliśmy W ZWIĄZKU"
Tymczasem w świecie gwiazd filmów dla dorosłych, Michele Morrone wyjawił niespodziewanie najgorzej strzeżony sekret ostatnich lat. W wywiadzie dla Rai Italia aktor przyznał, że z koleżanką z planu trylogii "365 dni", Anną Marią Sieklucką, łączyło go coś więcej niż podejrzanie realistyczna symulacja seksu przed kamerą i otwarcie nazwał ich dawną zażyłość "związkiem". Plotki o ich romansie krążyły od dawna, ale dla ludzi pracujących w branży rozrywkowej nie były raczej zaskoczeniem. Osoby pracujące przy okrytej złą sławą produkcji chętnie opowiadały bowiem w kuluarach co pikantniejsze historie i było jasne, że pierwszy klaps, który padł na jej planie, nie był ostatnim. Jak widać, metoda Stanisławskiego wciąż ma się dobrze i to nawet przy pracy nad taką szmirą…