Karol Strasburger: Prawdziwa kariera to maraton, a nie sprint
Karol Strasburger to gwiazda, której nikomu nie trzeba przedstawiać. Jako aktor zadebiutował w 1970 roku rolą w serialu "Kolumbowie". W 1994 roku otrzymał propozycję poprowadzenia "Familiady", co całkowicie odmieniło jego życie. W wyjątkowej rozmowie z Pudelkiem gwiazdor opowiedział o początkach programu, zmianach w telewizji, a także w Polsce. Nie zabrakło również wątku ojcostwa.
Z okazji 30. lat Wirtualnej Polski zapraszamy do udziału w konkursie "Za co kochasz internet?". Do wygrania urodzinowe, podwójne bilety na wielki koncert Sanah, który odbędzie się 19 września 2025 r. na PGE Narodowym. Pokaż swoją kreatywność i świętuj razem z nami! Szczegóły i formularz zgłoszeniowy znajdziesz na stronie www.30lat.wp.pl/konkurs
Panie Karolu, spotykamy się w związku z 30-leciem Wirtualnej Polski. Niedawno taki jubileusz obchodziła "Familiada" i od niej chciałbym zacząć naszą rozmowę. Czy uczestnik "Familiady" przez ten czas zmienił się jakoś?
Karol Strasburger: Zdecydowanie tak. Na początku lat 90. udział w "Familiadzie" był dla wielu pierwszym kontaktem z kamerą i telewizją w ogóle. Uczestnicy byli bardzo spięci - zwykli ludzie: lekarze, nauczyciele, inżynierowie, ekspedientki. Nie wiedzieliśmy jeszcze wtedy, jak prowadzić taki program, żeby nikt nie czuł się nieswojo. Nawet nie było wiadomo, jak się zwracać do uczestników - czy mówić "panie profesorze", "proszę pani", czy może jakoś inaczej. Pamiętam, że nawet Irena Dziedzic, prowadząc swoje programy, miała dylematy: jak zwracać się do gości, którzy często zajmowali wysokie stanowiska? Jak ich nie urazić, jak ich ośmielić? Bo wszyscy byli wtedy wyjątkowo zestresowani, przez co zablokowani także werbalnie. Niedawno oglądałem telewizję w Korei Południowej – sztywna, formalna, jak u nas w latach 90.
A jak pan odnajdywał się w tych pierwszych latach?
Nie bardzo wiedziałem, jak mam się zachowywać, jak się do nich zwracać. Całowałem kobiety w rękę, mówiłem "panie profesorze", "proszę pani", starałem się być bardzo oficjalny. Ale to nie sprzyjało budowaniu przyjaznej, rodzinnej atmosfery, która przecież jest fundamentem "Familiady". To też nie byłam ja, a chciałem być sobą. Stopniowo więc zaczęliśmy to zmieniać. Przechodziłem z gośćmi na "ty", zapowiadałem to wcześniej – chciałem, żeby czuli się swobodnie, bez wzajemnego dystansu.
Czy to przejście na "ty" zawsze było dobrze odbierane?
Nie zawsze. Największe kontrowersje wywołała sytuacja z siostrą zakonną z Watykanu – zamiast "proszę siostry", powiedziałem po imieniu: "Marysiu, co u Ciebie?". Dla niej to nie był problem, ale część widzów uznała to za brak szacunku. Inna sytuacja - przyjechał do nas generał ze swoją świtą. Do generała mówiłem "Janku", a pułkownicy i majorowie aż czerwienieli. Widziałem też, że sam generał nie czuł się z tym najlepiej, więc trochę żonglowałem formami: "panie generale, co tam, Janek, u Ciebie?". Tak próbowałem go usatysfakcjonować.
Kiedy zorientował się pan, że pewne zasady programu trzeba było zmienić?
Myślę, że zrozumiałem to w momencie, kiedy zobaczyłem, że nawet jeden z elementów licencji - obejmowanie uczestników ręką w finale - budzi mieszane uczucia. Jedni się cieszyli, inni czuli się skrępowani, a widzowie potrafili potem pisać, że do ładnej dziewczyny podchodzę chętniej, a do starszego pana mniej – oczywiście to nadinterpretacja, bzdura wręcz. Wtedy zdałem sobie sprawę, że trzeba znaleźć złoty środek. Zacząłem od razu mówić, że przechodzimy na "ty" i wyjaśniałem, że taka jest zasada programu. Choć nie wszystkim to się podobało – niektórzy pisali, że przecież to starsza pani, wykładowczyni, a ja mówię do niej jak do koleżanki.
Oglądając nowe odcinki mam wrażenie, że teraz atmosfera jest luźniejsza.
Ludzie się oswoili z kamerami, tych programów jest więcej, Internet rozwinął się także w kontekście pracy z obiektywem, co widzimy poprzez setki vlogów, relacji w social mediach, zatem i uczestnicy programów czują się swobodniej. Czasami nawet może aż za swobodnie, ale zmiana tej formy przyniosła dużo dobrego. Dziś bardzo szybko przechodzimy na koleżeńską atmosferę, ja sam staram się zaprzyjaźnić z uczestnikami dużo wcześniej. Myślę, że zmieniło się nie tylko w "Familiadzie", ale i w mediach w ogóle. Dziś jest więcej bliskości, serdeczności. Zawsze powtarzam: można mówić do kogoś per "pan" i być niegrzecznym, a można mówić per "ty" z sympatią – i nikt się nie obrazi. Ja wybrałem to drugie.
A jeśli chodzi o technologię - przecież 30 lat to ogromny postęp cywilizacyjny. Jak te zmiany wpłynęły na "Familiadę" i na pana pracę?
Zmieniło się wszystko. Przeszliśmy na obraz w jakości 4K, co sprawiło, że kamery, które kiedyś były bardziej "wyrozumiałe", dziś są bezlitosne. Słyszę czasem od realizatora: "Masz pyłek na marynarce" albo "Włos ci odstaje". Ja tego gołym okiem nie widzę, ale kamera widzi wszystko, każdą zmarszczkę, każdy szczegół. Trzeba więc bardziej dbać o wygląd, ale jestem "za". Poprawił się dźwięk, mikrofony są teraz bardziej precyzyjne. I co ważne – nie ma już tylu awarii. Mamy LED-y, komputerowo sterowane lampy, które się obracają, zmieniają kolory. To daje ogromne możliwości.
Brzmi jak same plusy. Czy są też jakieś minusy tego rozwoju?
No właśnie, każdy kij ma dwa końce. Z jednej strony technologia ułatwia życie, ale z drugiej - zaczyna działać przeciwko nam. Mam na myśli m.in. zagrożenia związane z internetem czy sztuczną inteligencją. Rozwój technologii sprawił, że łatwiej można manipulować, oszukiwać, nawet prowadzić wojny, i to nie na froncie, tylko cyfrowo. Ludzie mają dostęp do narzędzi, które mogą być wykorzystywane w złych celach. W mediach też to widać. Coraz trudniej odróżnić prawdę od manipulacji. Choć jakość obrazu jest dziś niesamowita – kamery jeżdżą, są tańsze, mamy więcej ujęć – to jednocześnie łatwo coś zmanipulować. Dlatego ten rozwój to z jednej strony rewolucja techniczna, a z drugiej – nowe wyzwania etyczne i społeczne.
A jak to wygląda z perspektywy aktora?
Zupełnie inaczej niż kiedyś. Filmy kręciliśmy na taśmach winylowych, które trzeba było wywoływać, a potem dopiero oglądać materiał. Wszystko trwało. Dziś plan filmowy działa niemal jak montażownia – nagrywamy, od razu oglądamy, poprawiamy, miksujemy. Czasem gotowy program jest już niemal po zakończeniu zdjęć.
Panie Karolu, a jak się zmienił widz? Czy dziś łatwo go zadowolić, tak jak kiedyś?
Wydaje mi się, że loty widza się obniżyły. Kiedyś, przy mniejszej liczbie programów telewizyjnych, gazet czy w ogóle mediów, widz skupiał się na kilku wybranych źródłach. Mieliśmy na przykład Teatr Telewizji w poniedziałki – to było prawdziwe święto. Ludzie czekali, oglądali, potem o tym dyskutowali, pojawiały się recenzje w gazetach, a my w teatrach, z reżyserami czy aktorami, analizowaliśmy: czy to było dobre, czy złe. To miało znaczenie.
Dziś wszystko jest krzykliwe, kolorowe, masowe. Jest przesyt. Tytuły są sensacyjne, nastawione na "kliknięcia", bo muszą przyciągnąć uwagę i wzmacniać statystyki. Ale dalej już nikt nie czyta, wystarczy sprytny nagłówek, a bzdury idą w świat. Widz zrobił się mniej wymagający, bo cała ta informacja została rozbita na tysiące kanałów i form.
Przez to, że wszystkiego jest za dużo, nikt nie ma cierpliwości, by dotrzeć do sedna. I to nie tylko w mediach. Nawet w filmach czy serialach – efekt techniczny dominuje nad treścią. Kiedyś marzyliśmy, jak nakręcić realistyczną scenę z łodzią podwodną. Dziś wszystko jest zrobione komputerowo, efektownie, ale często bez głębi. Technika stała się treścią.
Czyli mamy widza "nagłówkowego"?
Dokładnie. Ludzie chcą wiedzieć, że "coś się stało", ale nie wchodzą w treść. Nawet w sporcie: zanim się dowiem, o której gra Iga Świątek, muszę przebrnąć przez cały tekst o jej karierze, kontuzjach, a informacja, której szukam, jest gdzieś na końcu. Widz, który kiedyś był wymagający, dziś często ucieka w swój świat – płyt winylowych, ambitnych, niszowych filmów. Bo w tym mainstreamie mamy głównie wybuchy, strzelaniny, "fajerwerki" wizualne, działające na zmysły, a treść jest bardzo słaba.
A jak pan patrzy na młodsze pokolenia?
Młodzi ludzie też inaczej dziś odbierają świat. Szybko się nudzą, klikają, scrollują. Nie chcą zrozumieć, tylko zobaczyć coś dziwnego, krzykliwego. Głębsza refleksja przestaje ich interesować. I to zaczyna mieć konsekwencje – poziom percepcji i inteligencji spada, bo nie trzeba się wysilać, żeby zdobyć wiedzę. Wszystko mamy podane, kalkulator liczy za nas, telefon wie wszystko. Skupiają się na jednej dziedzinie.
Panie Karolu, nie możemy nie wspomnieć o polityce. Czy wpływała ona na pana życie zawodowe? Były jakieś naciski, sugestie?
Muszę się do tego odnieść z dystansem, bo zawsze starałem się trzymać z dala od polityki. Nigdy publicznie nie opowiadałem się po żadnej stronie. Oczywiście mam swoje poglądy – zdecydowane – ale uważam, że artysta nie powinien się w politykę mieszać. Chyba że chce do niej wejść, bo są i tacy. Chciałem po prostu pracować w swoim zawodzie, być z boku, ale aktywny jako obywatel, nie osoba powszechnie znana wywierająca wpływ na innych. Ale nie da się ukryć, że polityka wdziera się wszędzie. I miała wpływ, również na sztukę.
W jaki sposób?
Polityka jest bardzo atakująca i zmienia nasze poglądy. Okres stanu wojennego, a wcześniej tzw. komuny, miał na nas olbrzymi wpływ. Choć, powiem szczerze, w wielu wypadkach ten wpływ był też pozytywny. Oczywiście poza tym, że żyło się źle, że była groza, tragedia, że tego nie lubiliśmy, to uruchamiało sztukę w niesamowity sposób. Powstał fantastyczny kabaret, który w delikatny sposób komentował rzeczywistość, bo nie można było mówić wprost. Trzeba było nauczyć się tej sztuki podtekstu – jak powiedzieć coś tak, żeby ludzie zrozumieli, a władza się nie przyczepiła. W teatrze, w filmie to działało podobnie. To było bardzo twórcze, mimo że żyło się fatalnie.
A jak pan patrzy na politykę po 1989 roku? Czy coś się zmieniło?
Przechodziliśmy różne etapy. Przez osiem lat mieliśmy problemy z telewizją, bo polityka znowu była wykorzystywana do własnych celów. Najgorsze jest zakłamanie, brak szczerości. To mnie zawsze męczyło – że ludzie kłamią, oszukują, wprowadzają w błąd, żeby coś ugrać. Dziś słowa takie jak honor, godność, uczciwość, wiarygodność prawie zniknęły. Kiedyś ludzie rezygnowali ze stanowisk, jeśli zawiedli czy nie dotrzymali słowa. Dziś? Śmieją się z tego. Mam nadzieję, że świat w końcu nie będzie wybaczał takich rzeczy.
Polityka ma wpływ na to, gdzie się pojawiamy, w jakich programach, z kim pracujemy. Staram się przyglądać tej moralności ludzi w telewizji, wśród twórców, producentów. Jeśli widzę, że ktoś poza sztuką próbuje osiągnąć jakieś korzyści polityczne, mam z tym problem. Bo dla mnie stanowiska polityczne to ciężka, odpowiedzialna praca, a dziś często widzę tam pogoń za władzą, pieniędzmi, poklaskiem. Ja chcę być po stronie ludzi uczciwych, szczerych i odpowiedzialnych za publiczną postawę i przekaz wartości. Ale w polityce to coraz rzadsze. Dziś wielu idzie po władzę nie z poczucia misji, tylko dla przywilejów. Posługują się wielkimi słowami – Bóg, honor, ojczyzna – ale często za tym nie stoi nic prawdziwego. I to jest dramat.
Przeraża mnie jeszcze jedno – że ktoś mówi innym, jak mają żyć. Że kobieta, która nigdy nie rodziła i nie wychowała dziecka, poucza i wręcz moralizuje inne matki, a przecież ktoś, kto przez to przeszedł, kto zna te problemy z własnego doświadczenia, wie, jak to jest trudne, jak ciężko dokonać wyboru, jak trudno podjąć jakąkolwiek decyzję, która zawsze kosztuje bardzo wiele. Wymaga to mądrości, pytania innych, szukania doświadczeń i rad. Ludzie postronni wchodzą nam w życiowe wybory, uznają własny styl życia za jedyny właściwy i nie tolerują odmiennych poglądów. Tymczasem ci ludzie wiedzą wszystko, choć nie mają żadnych, nawet najmniejszych doświadczeń. To jest okropne, ale mamy takie czasy, więc dobrze, że o tym mówimy.
Nie wypowiadam się często na ten temat, ale to jest już taka plaga – wszyscy jesteśmy gwiazdami, wszyscy jesteśmy mędrcami, wszyscy znamy się na piłce nożnej, wszyscy wiemy, jak grać. Brakuje w tym wszystkim jakiejkolwiek skromności, empatii. To jest obrzydliwe. Mam nadzieję, że świat się w końcu zatrzyma, a może takie wypowiedzi jak moja skłonią kogoś do refleksji, kiedy to przeczyta.
Wspomniał pan o gwiazdach – czy na przestrzeni ostatnich lat zmieniło się znaczenie pojęcia słowa "gwiazda"? Kim była gwiazda kiedyś, a kim jest dziś?
Słowo "gwiazda" to mój osobisty konik (śmiech). Zdecydowanie się zmieniło. Kiedyś bycie gwiazdą wiązało się z wieloma latami pracy, budowaniem swojego wizerunku, dorobkiem artystycznym. Był to proces, który wymagał poświęcenia, talentu, wielu prób, doświadczenia. Gwiazda była kimś, kto przez długie lata zdobywał uznanie - nie tylko za to, co robił, ale także za to, kim był. To była postać, która stanowiła autorytet, ktoś, kto wywierał wpływ, był znany, ale i szanowany.
Dziś wygląda to zupełnie inaczej. Gwiazdą można zostać bardzo szybko, w zasadzie z dnia na dzień – z pomocą mediów społecznościowych, programów rozrywkowych czy internetowych fenomenów. Wystarczy jeden viralowy filmik, żeby ktoś stał się sławny. To niesamowita zmiana – z jednej strony daje ludziom szansę, ale z drugiej może prowadzić do tego, że popularność jest ulotna. Ludzie, którzy dziś błyskawicznie stają się rozpoznawalni, często nie są w stanie poradzić sobie z tym, co się dzieje wokół nich.
Bo, wie pan, popularność w dzisiejszym świecie to bardzo chwilowy stan. I to też martwi mnie w kontekście młodych ludzi. Dla mnie gwiazda to ktoś, kto wykracza poza przeciętność, kto swoim talentem, pracą i charyzmą zdobywa uznanie nie tylko w swoim kraju, ale i na świecie. Dzisiaj niektórzy myślą, że skoro są rozpoznawani w bloku albo mają tysiące followersów, to już są gwiazdami. Otóż nie – to jest po prostu popularność. Może być ktoś bardzo zdolny, utalentowany, lubiany, ale do bycia gwiazdą jest jeszcze daleka droga.
Internet otworzył ogromne możliwości. Myślę, że to wspaniała sprawa – młode osoby mają teraz narzędzie, które daje im szansę na pokazanie swojego talentu, swojego pomysłu na życie. W zasadzie każdy może stać się twórcą, influencerem, osobą rozpoznawalną. To ogromna szansa, z której warto korzystać. Niemniej jednak trzeba zadać sobie pytanie, po co chcemy być popularni.
Jakie widzi pan zagrożenia związane z szybkim rozwojem popularności, zwłaszcza młodych osób?
Bardzo się boję, że młodsze pokolenie nie zawsze jest na to gotowe. Sława to nie tylko przywilej, ale także wielka odpowiedzialność. Kiedy popularność przychodzi z dnia na dzień, a nie dzięki latom pracy, może być trudna do utrzymania. Przede wszystkim tak szybka kariera może prowadzić do wypalenia, frustracji, a nawet depresji. Często sława staje się czymś bardzo płytkim, a osoby, które ją zdobywają, nie wiedzą, jak sobie z nią poradzić. Po kilku miesiącach, gdy "błysk" zaczyna gasnąć, pojawia się rozczarowanie i problemy emocjonalne. A to jest straszne, bo młodzi ludzie nie są na to przygotowani. Nikt ich tego nie nauczył.
A pan, jako osoba z ogromnym doświadczeniem w mediach, jakie ma rady dla tych młodszych pokoleń?
Moja rada to: bądźcie cierpliwi. Nie ma czegoś takiego jak "sukces bez pracy". Owszem, można zdobyć popularność w jednym momencie, ale prawdziwa kariera to maraton, a nie sprint. Żeby być kimś, kto wytrzyma dłużej, trzeba poświęcić czas na naukę, na rozwój, na zdobywanie doświadczenia. To wymaga cierpliwości, ale i pokory. I myślę, że to jest bardzo ważna sprawa, którą powinniśmy wpoić młodym ludziom – nie chodzi o to, żeby w jednej chwili stać się gwiazdą, ale o to, żeby dążyć do czegoś, co będzie miało trwałą wartość. Prawdziwa gwiazda to ta, która nie tylko świeci, ale również potrafi wpływać na innych, na przykład swoją postawą. Bardzo mi zależy, żeby nasza rozmowa sprawiła, że może ktoś się zastanowi, że warto więcej dawać od siebie, a nie tylko brać. Warto pracować na długoterminowy sukces, a nie tylko na chwilową popularność.
W ostatnich latach mamy do czynienia z rozwojem tzw. patostreamerów, osób, które zdobywają popularność w sposób kontrowersyjny. Czy powinniśmy w ogóle o takich ludziach mówić i ich promować, czy raczej unikać tematu, by nie dodawać im "paliwa"?
To bardzo trudne pytanie. Z jednej strony oczywiście należy unikać promowania osób, które mają na celu jedynie szkodzenie, działają w sposób nieodpowiedzialny i często wręcz nieetyczny. Kiedyś życie eliminowało takich ludzi – nie mieli szansy na popularność, bo nie mieli dostępu do mediów. Dziś internet daje każdemu możliwość zdobycia popularności. To jest ogromna zmiana, niebezpieczna wręcz. Wydaje mi się, że odpowiedzialność leży w rękach dziennikarzy. To wy musicie umieć rozróżnić, kogo warto promować, a kogo lepiej nie zauważać. Każdy ma prawo żyć i robić to, co chce, ale nie każdy zasługuje na to, by stać się osobą opiniotwórczą. Promowanie osób, które nie potrafią niczego wartościowego przekazać, a jedynie robią kontrowersje, prowadzi do tego, że zyskują popularność, mimo że nie mają nic do zaoferowania.
Widzimy to też w polityce, w różnych mediach – osoby, które są agresywne, niegrzeczne, które skandalizują, a mimo to trafiają do mediów. Zamiast promować osoby, które mają coś do powiedzenia, które naprawdę wnosiłyby coś wartościowego do debaty publicznej, my dajemy przestrzeń tym, którzy tylko robią hałas. Ludzie lubią skandale, a media to nakręcają, bo to się sprzedaje. Jestem często sam ofiarą tych działań, choć daleko mi do narcystycznej postawy generującej wokół mnie atencję mediów.
To absolutnie nie powinno tak wyglądać. W każdej dziedzinie powinna istnieć jakaś hierarchia. Promujmy tych, którzy naprawdę zasługują na uwagę, tych, którzy mają do zaoferowania coś wartościowego. Nie możemy traktować wszystkich tak samo, bo to deprecjonuje wartość prawdziwych liderów, tych, którzy naprawdę zasługują na naszą uwagę.
Nawiążę tutaj trochę do pana życia prywatnego – boi się pan świata, w jakim będzie dorastała Laura, pana córeczka?
Tak, boję się, oczywiście. Ten świat jest teraz naprawdę trudny. Nie na wszystko mam wpływ. Jedynym wyborem, jaki mamy z Małgosią, jest stworzenie domu, w którym jako rodzice dajemy dziecku autorytet. Od najmłodszych lat dziecko musi wiedzieć, co jest dobre, a co złe. Ważne jest, byśmy byli przykładem, a nie tylko mówili, jak ma być. Jeśli młody człowiek od małego uczony jest asertywności i właściwych postaw moralnych, etycznych, savoir vivre, to będzie bardziej odporny na wpływ zewnętrzny. Trudniej będzie go zmienić, ale na pewno będzie narażony na presję od rówieśników, którzy nie mieli takich rodziców, nie słyszeli takich wartości.
Na szczęście nie boję się samego kraju, w którym żyjemy. Polska jest piękna, ma wiele do zaoferowania i warto chcieć w niej żyć. Tylko niestety są również ci, którzy wprowadzają do naszego życia toksyczne wzorce. I to właśnie tych ludzi trzeba unikać. Jeśli uda nam się otoczyć Laurę odpowiednimi osobami i zaszczepić w niej mądrość w wyborach życiowych, priorytety ważne dla umiejętnego odnajdywania się w relacjach i chęć osobistego rozwoju, to nie będę się bał o jej przyszłość.
Wiadomo, że nie mamy wpływu na politykę światową czy wojny, które się toczą. Obawiam się tego, co dzieje się na świecie, jak np. działania Rosji, które mogą eskalować. Widzimy, jak w codziennym życiu ludzie są coraz bardziej agresywni, a te agresje przenoszą się na poziom państwowy, gdzie nie chodzi o argumenty, tylko o siłę. Mam nadzieję, że to się zatrzyma.
Na szczęście mamy wpływ na to, co możemy stworzyć wokół siebie. Chciałbym, by moje dziecko miało właściwe wzorce, dobrych przyjaciół, by unikało agresji i głupoty. Będziemy o to walczyć w naszej rodzinie, choć wiem, że nie mam 100 proc. pewności, że się uda. Na ten moment dajemy jej przykład, że życie na świeczniku bywa trudne, dla wielu zgubne. Że bezwartościowy lans dla popularności to nie jest właściwa droga. Sukces to zawsze jest proces.
Tak jak wspomniałem, obchodzimy 30-lecie naszego serwisu i chciałbym zapytać o te 30 lat w Pana życiu. Co by pan uznał za najważniejsze, przełomowe wydarzenie w tym okresie? Czy to będzie sukces zawodowy, czy może raczej to, że został pan ojcem?
30 lat to rzeczywiście dużo. I mam jasność co do tego, co jest najważniejsze. Choć to może zabrzmieć nieco nieartystycznie, dla mnie najważniejsze w tym czasie było to, że w wieku dojrzałym założyłem nową rodzinę i zostałem ojcem. To jest ogromna odpowiedzialność i jednocześnie wielkie szczęście. Każdy mówi, że powinno się spłodzić dziecko, posadzić drzewo, wybudować dom – i jest coś w tym. To przenośnia, ale bardzo prawdziwa. Nie wszystkim się to udaje, nie wszyscy mają odwagę czy możliwości, by to zrobić. A dla mnie to był chyba najważniejszy etap dorosłości.
Muszę też wspomnieć o decyzji związanej z prowadzeniem "Familiady". Kiedy 30 lat temu Grzegorz Warchoł zaproponował mi udział, miałem ogromne wątpliwości. "Czy to coś dla mnie? Czy aktor może prowadzić taki program? I czy ja się w tym odnajdę?". Wiele osób miało swoje opinie – że to nie dla aktora, że nie nadaję się do prowadzenia telewizyjnego show. Byłem rozdarty, nie wiedziałem, czy to dobry krok. Ale wtedy porozmawiałem z Niną Terentiew, która była szefową TVP2, i ona powiedziała mi: "Będzie taka, jaką ją stworzysz. Dajemy ci szansę, zrób to po swojemu".
I teraz, po latach, widzę, że była to słuszna decyzja. Program przez cały ten czas cieszy się dużą popularnością, ale dla mnie osobiście to było coś więcej. "Familiada" nauczyła mnie otwartości, swobody w rozmowach i dała dziennikarskie doświadczenie, jakiego nie miałem wcześniej. To zupełnie inny świat niż aktorstwo – bez scenariusza, w pełnym improwizacji kontakcie z ludźmi. Dla mnie to była naprawdę cenna szkoła.
Czyli mogę powiedzieć, że zawodowo "Familiada" była dla Pana równie ważna, jak ojcostwo w życiu prywatnym?
Myślę, że tak. Program pozwolił mi się rozwinąć, lepiej zrozumieć siebie i innych. To ważny etap w moim życiu zawodowym, ale największym spełnieniem zawsze będzie dla mnie ojcostwo. Nasze dziecko to mój fundament, sens życia, źródło prawdziwej radości. To jest mój największy sukces.