Tak zmieniała się polska telewizja. Wiele tekstów i formatów dziś by nie przeszło. "Buczenie z publiki to najlepsze podsumowanie"
Telewizja bardzo się zmieniła na przestrzeni ostatnich lat. Przeszliśmy przez erę teleturniejów, krindżowych celebryckich show, aż po triumf bikini reality i nostalgiczne westchnienia za tym, co już było. Zmiana zaszła też w nas samych, bo wiele sytuacji, które zdarzyły się na antenie, dziś nie miałoby racji bytu.
Czy tego chcemy, czy nie, telewizja towarzyszy nam już od dziesięcioleci i jest idealnym odzwierciedleniem zmian, które zaszły w mediach i w nas samych. Od ery teleturniejów, przez wysyp krindżowych celebryckich formatów, aż po nagły boom na bikini reality (których fenomenu nie rozumiem do tej pory) - to swoisty pamiętnik polskiej popkultury, który ewoluował częściej niż twarze większości salonowych lwic. Rzućmy więc okiem na to, jak przez dekady zmieniała się polska telewizja.
Zmierzch celebryckich formatów i "nowa gwardia"
"Kiedyś to było", jak to mawia internetowe porzekadło. Aż trudno uwierzyć, że jeszcze dekadę temu celebryci udawali cyrkowców ("Gwiezdny cyrk"), skakali do wody ("Celebrity Splash!") czy nawet sprzedawali ryby w markecie ("Wojna gwiazd"). Dziś podobnych formatów jest jak na lekarstwo, bo po co wygłupiać się w telewizji, skoro internet jest za darmo? Mało tego - jeśli chodzi o zasięgi, to niektóre gwiazdy sieci biją TV na głowę i wcale nie potrzebują szklanego ekranu, a jedynie ekranów telefonów.
Szkopuł także w tym, że dziś do telewizji może pójść każdy, o ile po drodze nie zgarnie go ochrona. "Love Island", "Hotel Paradise" czy inne bikini reality, które już i tak powoli spadają z anteny niczym jesienne liście, stały się trampoliną do łatwej popularności dla trzecioligowych atencjuszy. W "Grach małżeńskich" też zresztą można znaleźć miłość (nie no, w to nawet ja nie uwierzę), a w "Magii nagości" dodatkowo wyzbyć się odzienia przed całym krajem. Do wyboru, do koloru, byleby tylko nazwiska nie przekręcili.
Rozstrzygnijmy więc odwieczny spór: czy uczestnik reality faktycznie jest dziś gwiazdą? Niby ktoś ich tam oklaskuje, a kontrakty reklamowe sypią się jak z rękawa, więc kurtuazyjnie zagryzam zęby, bo mnie zaraz o zazdrość posądzą. Sama prowadząca "Hotelu Paradise" wspominała zresztą, że jej program to "fabryka gwiazd" - problem w tym, że ich data ważności to do 2 tygodni od końca emisji i potem mało kto nawet pamięta, jak mają na imię.
Wpływ radosnej twórczości owych "gwiazd" na otaczającą nas rzeczywistość jest zresztą marginalny, bo ich aktywność jest równie istotna, jak reklamy umywalek czy środków na wzdęcia. Wyłączają Instagrama i pyk - już nie jesteś modelką. Są jednak rzeczy, które - w przeciwieństwie do sezonowych gwiazdek - zapadają jednak widzom w pamięci na dłużej.
"Biorę po 500 złotych z konta każdej drużyny", czyli siła nostalgii
Mówi się, że najbardziej lubimy to, co już znamy. I coś w tym jest, bo choć telewizja stagnacji nie znosi, to o kury znoszące złote jajka dba akurat niczym troskliwa matka. "Klan", "M jak miłość" czy "Na Wspólnej" trwają już zapewne dużo dłużej, niż wymagałaby tego od nich fabuła, a Lubiczom i Mostowiakom wypadałoby zacząć stawiać pomniki. Ale nie tylko o serialach tu mowa, bo "Familiada", "Jeden z dziesięciu" i "Milionerzy" też są niczym ten fajny wujek, z którym się dobrze bawicie i czasem sypnie groszem. Nawet "Taniec z Gwiazdami" jakoś daje radę, choć łapał zadyszkę i dziś zapewne kojarzycie tam głównie tancerzy i jurorów.
Jak to w życiu bywa, zdarzają się jednak spektakularne powroty po latach. Niedawno z anteny znów wybrzmiało ikoniczne "Biorę po 500 złotych z konta każdej drużyny i słucham państwa", a Krzysztof Ibisz i jego ogórek kiszony w złotej skrzynce chyba jednak trochę z nami zostaną. Siły nostalgii nie warto bagatelizować, więc i TTV zrobiło nam Zonka i zobaczymy nowe "Idź na całość". Ale nie dajcie się zwieść, bo wcześniej reaktywowano na przykład format "Jak oni śpiewają?", którego największym sukcesem było to, że przez pandemię spadł z anteny i już na nią nie wrócił. Niezmiennie gratulujemy Robertowi Koszuckiemu, który jako jedyny zdążył wtedy odpaść.
W oczy rzuca się natomiast jedno: programy przychodzą i odchodzą, ale grono teleturniejów znacznie się uszczupliło na przestrzeni lat. A niektóre z nich mogą śmiało aspirować do miana kultowych - wystarczy wspomnieć o "Grze w ciemno", "Daję słowo", "Najsłabszym ogniwie" czy "Kocham cię, Polsko", które sprawdziłyby się i dziś. Bez problemu oddałbym za nie "Cudowne lata" (które już i tak z anteny spadły) czy "Tak to leciało", ale to akurat poświęcenie, na które zapewne wszyscy bylibyśmy gotowi. Są natomiast pewne wyjątki, bo to, co przeszłoby na szklanym ekranie jeszcze 15 lat temu, dziś byłoby koncertowym faux-pas.
Telewizja się zmieniła, bo i my się zmieniliśmy
Największa zmiana zaszła nie w samej telewizji, tylko w nas - widzach. I bardzo dobrze, bo w dobie mediów społecznościowych stacje nie są już tak skore do budowania oglądalności na dyskryminacji czy niskich lotów docinkach. Gdy startował "Idol", wielu ekscytowało się ciętym językiem jury - tak jakby ich drwiny z wagi czy wyglądu uczestników miały coś wspólnego z tym, jak ci śpiewają.
Szczytem intelektualnej mielizny był zresztą format "Hot or Not?", w którym zrobiono casting na prezenterów, po czym już na starcie oceniano ich wyłącznie po wyglądzie (również w strojach kąpielowych!), zanim ci zdążyli się jeszcze w ogóle odezwać. Takie wybory miss, ale nie rozdawali szarf i zapomnieli zaapelować o pokój na świecie.
Idźmy dalej - dziś "test naturalności biustu" uczestniczek "Top Model" czy wmawianie im, że mają "mocne udziska", po prostu by nie przeszło i kropka. Ba, nawet "Magda, pocałuj pana" nie miałoby racji bytu, podobnie jak niektóre uwagi uczestników "Gogglebox" z jego pierwszych sezonów. Odejdźmy zresztą na chwilę od celebryckich formatów i przenieśmy się do świata teleturniejów. Pamiętacie program "Kłamczuch" z Krzysztofem Ibiszem u steru? Pewnie nie, ale - patrząc na takie kwiatki - może to i lepiej. Raz padło pytanie: "Co mężczyźni myślą o feministkach?", a zadaniem uczestników (i uczestniczek zresztą też) było odgadnięcie odpowiedzi ankietowanych. Oto efekty:
Pod koniec z publiki dało się słyszeć buczenie i to chyba najlepsze podsumowanie. Dziś traktujemy to jako medialny archaizm, ale czy tego chcemy, czy nie - telewizja lubi kontrowersje i to się nie zmieniło. Seks przed kamerami? Pewnie. Bójka przed kamerami? Tak, najlepiej z trzech ujęć, żeby nic nie umknęło. No i test wiedzy ogólnej na rajskiej wyspie - ale tu przeciwnik wygrywa w cuglach. Z drugiej strony trudno się dziwić, że idziemy w tym kierunku, bo pojawiła się w międzyczasie grupa, który wywróciła telewizyjny stolik. Mowa oczywiście o influencerach.
TikTok a telewizja, czyli "top influencer"
Dość drastycznie zmienił się sposób, w jaki dziś konsumujemy popkulturę w mediach. Przez lata to stacje pełniły mniej lub bardziej zaszczytną rolę pośrednika i to one rozdawały karty. Obecnie robi to TikTok, który bez telewizji radzi sobie świetnie, ale telewizja bez niego jakby trochę gorzej. Mamy więc nagrywanie filmików o gotowaniu ("MasterChef Nastolatki") czy kręcenie rolek ("Top Model"), co momentami wypada krindżowo i absurdalnie. A potem już tylko zmierzyć się z lawiną komentarzy, że znów produkują influencerów, a nie kucharzy czy modeli, i można żyć dalej. Po cichu sugerujemy zadanie z dubajską czekoladą i przebieraniem się za Labubu - najlepiej jednocześnie.
Przypomnijmy: Kiedyś program o modelingu, dziś fabryka influencerów i tanich romansideł. "Top Model" to już zupełnie inny format
Zarzut o szykowanie uczestników do roli influencerów przykleja się zresztą nagminnie także do innych formatów. W "Ślubie od pierwszego wejrzenia" czy "Rolnik szuka żony" ledwo wymieniają uścisk dłoni, a już skaczą sobie do gardeł, że ich nowa potencjalna druga połowa jest w programie dla sławy. Kiedyś zarzucaliby sobie aspirowanie do miana "celebryty" - dziś bardziej "influencera", bo to tu się łatwiej wybić. Celebryci muszą być, a nie bywać i jeszcze udawać, że mają coś światu do zaoferowania - w przypadku influencerów wystarczy istnieć, a i to nie zawsze, bo AI czuwa.
Z drugiej strony to wciąż telewizja, a nie TikTok lepiej rokuje w poszukiwaniu łatwej popularności. O ile gwiazdy sieci bywają zapraszane do "Tańca z Gwiazdami" i czasem nawet wygrywają, tak połowa obsady "Warsaw Shore" czy "Królowych życia" dawno byłaby w kolejce do pośredniaka, gdyby nie monetyzowali prywatnego życia w sieci. Ta symbioza jest coraz bardziej widoczna na szklanym ekranie, ale trudno się z tym spierać, mając takie wzory.
Pamiętacie, jak Paris Hilton szukała przyjaciela w telewizji, a Tila Tequila wypatrywała miłości wśród singli obu płci w luksusowej willi? Dziś tych ludzi nie ma - i to nie ich wina, a czasów, bo teraz zapewne wrzucaliby reklamy odkurzaczy czy niszowych sklepów z ciuchami. Wszystko dzięki cyberprzestrzeni, która nie pozostała bez wpływu i na świat telewizji.
Internet słucha, Internet rozumie. A telewizja traci, ale walczy
Pewnie w to nie uwierzycie, ale gwiazdy lubią mówić (najlepiej o sobie) i być słuchane. Najlepiej w telewizji, bo tam zawsze ktoś włączy w tle przy obiedzie albo trafi przypadkiem podczas rundki po kanałach. Nie trzeba więc tłumaczyć, jak ważnym elementem tej układanki są śniadaniówki czy programy typu talk show, bo to tam najbardziej opłaca się otworzyć przed widzami. Pogawędka w "Dzień Dobry TVN" czy zmontowany kolaż prosto z kanapy "Kuby Wojewódzkiego" pozwalały wyrzucić coś z siebie, wytłumaczyć się po czymś czy publicznie obsmarować (już) nielubianego eksa.
A tak przynajmniej było do niedawna, bo dziś mamy erę podcastów i godzinna rozmowa pozwala się wygadać dużo solidniej niż 7 minut w "Pytaniu na Śniadanie" między sekcjami o pielęgnacji tui i segregacji odpadów. To zresztą tylko jedna z wielu opcji, bo na Instagramie możesz się otworzyć za darmo, a i przy okazji poczęstować obserwujących kuponem zniżkowym na nowy wózek dla dziecka. Telewizyjne uniwersum stanęło więc przed sporym wyzwaniem, ale jeszcze broni nie składa, na co dowodem są, chociażby "Magda gotuje Internet" czy "Mówię Wam" Mateusza Hładkiego. A gwiazdy - jak to gwiazdy - zawsze i tak znajdą jakiś sposób, żeby ktoś je wysłuchał.
No więc śniadaniówka czy podcast? Godzinny wywiad wideo z poczytnym tabloidem czy wieczorny talk show? A może te dwa światy nauczą się jednak żyć w harmonii? Możemy tylko zgadywać, ale wiem jedno - ten wybór leży w naszych rękach, bo to my głosujemy pilotami i smartfonami. O tym, kogo chcemy oglądać, również. I to - raz jeszcze - najwięcej mówi nie o kondycji mediów, lecz o nas samych.