O tym, że Angelina Jolie nie jest zachwycona prezydenturą Baracka Obamy mówi się już od jakiegoś czasu. Aktorka, która nazwała go niedawno "socjalistą w przebraniu", z okazji Międzynarodowego Dnia Człowieka zaapelowała na łamach amerykańskiego wydania Newsweeka o wytłumaczenie, jak dokładnie będzie wyglądała zadeklarowana przez Obamę pomoc dla Sudanu. Jolie, ambasadorka dobrej woli ONZ, od dawna walczy o zainteresowanie polityków kwestią najbardziej zapalnego regionu tego kraju, Darfuru, w którym od lat toczy się krwawa woja domowa. Doszło tam do zbrodni porównywalnych tylko z Holocaustem. Mimo to na świecie się o tym nie mówi.
W tym konflikcie zginęło do tej pory co najmniej 300 tysięcy ludzi, a prawie 3 miliony musiały uciekać ze swojej ojczyzny - pisze Angelina w swoim apelu. Jak Obama i jego administracja zamierzają rozwiązać problem w Sudanie? Jak zamierzają pomóc we wprowadzeniu ładu i sprawiedliwości? Do tej pory nie podjęto żadnych konkretnych kroków, nie ustalono żadnej strategii, oprócz mglistych zapewnień o "ocaleniu życia Sudańczyków". Co to ma znaczyć? Jak na razie widać tutaj jedynie wiele znaków zapytania.
Krytyka Jolie pod adresem prezydenta zbiegła się w czasie z wręczeniem mu pokojowej Nagrody Nobla, co wywołało ogromne kontrowersje na całym świecie. Obamie zarzuca się jedynie dobre intencje zamiast konkretnych działań oraz dalsze angażowanie się w wojnę w Afganistanie. Nic dziwnego więc, że aktorka pozwoliła sobie na mocne słowa:
Na USA i jej partnerów będą wywierane naciski, aby wreszcie skutecznie zająć się kryzysem w Darfurze. Niestety, praktyka uczy, że pewnie *skończy się jak zawsze: ofiary zostaną pozostawione same sobie. *