Moja babcia nie żyje od ponad 10 lat, a wciąż mi jej brakuje. Rodzice ciągle pracowali i to praktycznie ona mnie wychowała. Kiedy wstawałam rano, ona zawsze piła już w kuchni kawę, miała swoje ulubione krzesło i szklankę z "koszyczkiem". Zawsze żegnała mnie słowami "idź z Bogiem" i patrzyła przez okna tak długo, aż nie wsiadłam do autobusu. Wyczekiwała też moich powrotów ze szkoły. Pytała jak mi minął dzień, jaką dostałam ocenę, co tam Panie nauczycielki opowiadały. Gotowała też dla mnie obiady, piekła kruche ciasteczka i placka ucieranego z owocami. Kiedy pojawiały się wiśnie i porzeczki, w kuchni pięknie nimi pachniało. Babcia miała taki stary sokownik. Stawiało się jedną część na gaz i wlewało wodę, na to druga część z rurką i trzecia z sitem i owocami. Powoli gotowały się na parze i z tej rurki leciał pyszny sok. A ciasto to oczywiście w prodiżu, choć mieliśmy normalny piekarnik, ale babcia miała swoje przyzwyczajenia. Wiosną i latem siedziałyśmy na ławeczce pod domem w cieniu jabłoni, rozmawiając o wszystkim i o niczym. Chodziłyśmy też na spacery do lasu, pomagałam babci pielęgnować jej kwiaty i oglądałam z nią wiadomości. Kiedy zachorowała, choć miałam tylko 16 lat, to spędzałam z babcią najwięcej czasu, jej dzieci (wraz z moją mamą) udawały, że sprawy nie ma, że przychodzi opiekunka i to wystarczy. A babcia wiedziała, że odchodzi i potrzebowała kontaktu z bliskimi. Pamiętam jak odrabiałam lekcje w jej pokoju, kiedy leżała chora w łóżku, a ja klęczałam przy typowej meblościance, pisząc coś w zeszycie, bo nie chciałam żeby była sama. Kiedy miałam do przeczytania lekturę, to czytałam na głos, siedząc obok babci na jej łóżku. To mnie najbardziej ufała i tylko ja wiedziałam, gdzie ma skrytkę z pieniędzmi. Na święta niby dzieci i wnuki przyszły ją odwiedzić, w jej pokoju był taki chaos, wszyscy śmiali się, rozmawiali między sobą, jakby babci tam nie było. Tylko ja siedziałam obok niej. Babcia złapała mnie za rękę, spojrzała mi głęboko w oczy, nic nie powiedziała, ale ja wiedziałam... że to już. Że to jest pożegnanie. Ścisnęłam mocniej jej dłoń, żeby poczuła, że jestem przy niej. Nikt poza mną tego nie zauważył, wszyscy byli zajęci pogaduszkami i żartami. Zamknęła oczy i odeszła w ciszy, spokojnie, niezauważona przez innych. Wyszłam z jej pokoju zanosząc się płaczem, podeszła do mnie mama z takim wyrzutem, co ja wyprawiam, płacząc przy gościach. I dopiero po chwili się zorientowali, co się stało. Do dziś mam do nich żal, o to, że nie mieli serca dla babci, kiedy zachorowała, a ona całe życie każdemu z nich chciała nieba przychylić. Minęło 10 lat, a ja wciąż nie zaleczyłam tych ran. Czasem wracam do domu z pracy, już do swojego mieszkania, kiedy nie ma jeszcze mojego chłopaka, i wita mnie cisza... wchodzę do kuchni, patrzę jak przez okno promienie słońca oświetlają puste krzesło i zaczynam płakać. Nie to samo miejsce, nie to samo krzesło, ale ten sam smutek, bo chciałabym chociaż jeszcze ten jeden raz wrócić z pracy tak jak kiedyś ze szkoły, zastać w domu babcię, usiąść z nią przy stole i porozmawiać. Zjeść jej domowy obiad, kiedy ona krząta się po kuchni, podlewa kwiatki, zachwyca ładną pogodą i śpiewem ptaków... Chciałabym jeszcze raz poczuć zapach soku porzeczkowego, smak ciasta z rabarbarem z prodiża i usłyszeć jak nuci sobie wesoło pod nosem...