Ilona Łepkowska o początkach "M jak miłość", trudnych współpracach, konfliktach i o tym, którego filmu żałuje

Ilona Łepkowska, nazywana "królową polskich seriali i filmów", ma na swoim koncie takie tytuły jak "Kogel mogel", "M jak miłość", "Na dobre i na złe" czy "Nigdy w życiu". W rozmowie z Pudelkiem opowiedziała o swoich sukcesach i porażkach, a także - po raz pierwszy - o zakończeniu współpracy z Tadeuszem Lampką, z którym przez blisko 30 lat tworzyła niezwykle udany duet zawodowy.

Ilona ŁepkowskaIlona Łepkowska
Źródło zdjęć: © KAPiF

Pani Ilono, spotykamy się w związku z 30. urodzinami Wirtualnej Polski. W tym roku mija również 25 lat od emisji pierwszego odcinka "M jak miłość". Chciałbym zapytać o sam początek. Spodziewaliście się, że serial ten będzie towarzyszył Polakom przez ćwierć wieku?

Ilona Łepkowska: To nigdy nie było planowane jako krótki serial. Pamiętam, że gdy nieżyjący już wieloletni kierownik produkcji Ryszard Chutkowski otrzymał pierwsze scenariusze wraz z prognozą wątków do setnego odcinka, zaczął się śmiać. Był to człowiek starej daty, dla którego serial liczący sto odcinków był abstrakcją. W ogóle nie traktował takiej perspektywy serio. Telewizja podpisywała umowy stopniowo. Gdy zobaczono, że serial się podoba, zaczęto podpisywać umowy na cały sezon, potem na dwa. Ale nie będę udawać, że myśleliśmy, że to potrwa aż 25 lat. Tak samo zresztą jak przy "Klanie", który wymyśliliśmy z Wojtkiem Niżyńskim. Absolutnie nikt z nas nie przewidywał takiego sukcesu.

Uczestniczyła Pani w pierwszych castingach do "M jak miłość". I z perspektywy czasu - jest Pani zadowolona z wyborów aktorskich?

Tak, bardzo. Duet Lipowska-Pyrkosz może wydawał się nieoczywisty, ale jak mówię: dobry aktor zagra wszystko. Kasia Cichopek i bracia Mroczek byli nastolatkami, dziećmi właściwie, gdy zaczynali. Trudno było wtedy wymagać od nich tyle, co od wybitnych aktorów, takich jak Teresa czy Witek. Ale bardzo się rozwinęli, doskonale partnerują teraz starszym kolegom. Wiele się nauczyli - to najlepszy dowód, że były to trafione decyzje. Nadal ich bardzo lubię, mamy ciepłe relacje. Kiedy się spotykamy - na galach, imprezach - witamy się serdecznie. Traktuję ich trochę jak swoje dzieci. Mówię do nich po imieniu. Obserwuję ich dorosłe życie.

Ogląda Pani jeszcze czasem "M jak miłość"?

Nie oglądam. Przypadkiem ostatnio trafiłam na jakiś odcinek - czegoś szukałam, nagle widzę powtórkę, więc obejrzałam kawałek. Ale... Dla mnie to jest teraz właściwie zupełnie obce. W odcinku, który oglądałam, nie było żadnej postaci, którą znałam. Poczułam się, jakbym oglądała zupełnie nieznany serial. Obejrzałam 20 minut odcinka i nie wiedziałam, o co chodzi, jakie są między tymi postaciami relacje. To już nie jest moje "M jak miłość". Ale to normalna kolej rzeczy.

Wielu widzów ma wrażenie, że w serialu jest coraz mniej tej klasycznej "Grabiny" - coraz mniej pani Teresy. Czy Pani zdaniem to była świadoma decyzja, żeby przyciągnąć młodszą widownię?

Trudno mi to ocenić jednoznacznie, bo już od dawna nie pracuję przy tym serialu. Ale myślę, że to proces naturalny. Po śmierci Witka ten dom rodzinny w Grabinie opiera się właściwie tylko na Teresie, która mimo świetnej formy, ma swoje lata i nie może grać już tyle, co kiedyś.

Gdyby postać Małgosi Pieńkowskiej i jej serialowego męża przyjęła na siebie rolę "głów rodziny", to może dałoby się do tej Grabiny bardziej wrócić. Bo to przecież nie była tylko przestrzeń - to było miejsce, do którego dzieci i wnuki przyjeżdżały ze swoimi problemami, po radę, po chwilę wytchnienia. Tak to działało.

Gdyby to zależało ode mnie, być może chciałabym serial zakończyć. Ale taka decyzja to wypadkowa wielu interesów - stacji, producenta, widzów i osób przy nim pracujących. Dopóki jest oglądalność, dopóki się to opłaca, to serial trwa.

Przez wiele lat jedną z gwiazd "M jak miłość" była Małgorzata Kożuchowska. Ostatnio mówi się o niej w związku z przełomową rolą w serialu "Aniela". Miała Pani okazję go obejrzeć?

Tak, obejrzałam jeden odcinek. I rzeczywiście - Małgosia Kożuchowska daje tam czadu. To dość nietypowy serial, ale gdy widzi się nazwisko Demirskiego jako współautora, to od razu wiadomo, że będzie inaczej, oryginalniej. Do "Anieli" trochę zraziło mnie jednak coś zupełnie innego. Przeczytałam, że jedna z postaci miała być wzorowana na prawdziwej historii kogoś, kto ją opowiedział scenarzyście, obiecano mu za to zapłatę, której ostatecznie nie wypłacono. Sama bardzo dbam o kwestie praw autorskich i o rzetelność w takich kwestiach. Jeżeli rzeczywiście doszło tam do wykorzystania czyjejś opowieści bez zgody lub bez zapłaty, to bardzo niedobrze.

Witold Pyrkosz, Teresa Lipowska
Witold Pyrkosz, Teresa Lipowska © AKPA

Ktoś kiedyś powiedział, że jest Pani "Midasem polskiego show-biznesu".

Już od dłuższego czasu nie.

Ale myślę, że wielu aktorów powinno Pani wysyłać kwiaty - bo gdyby nie Pani, być może nie byłoby ich w tej branży.

Cieszę się, jeśli komuś mogłam pomóc, że dałam szansę, którą ktoś świetnie wykorzystał - to dla mnie największa satysfakcja.

Jak wyglądają Pani relacje w show-biznesie?

Z pewnością są osoby, które mnie nie lubią - i to wcale mnie nie dziwi. Mam mocny, wyrazisty charakter, a mówię to, co myślę. To nie zawsze się podoba. Ale nie zależy mi na "przyjaciołach", którzy lubią mnie tylko wtedy, kiedy mówię im to, co chcą usłyszeć. Mam tam wielu bliskich i bardzo bliskich znajomych - osoby, z którymi się lubimy, spotykamy, które czasem pytają mnie o zdanie. I to bardzo cenię.

Czy te relacje zmieniły się, gdy trochę się Pani wycofała z rynku?

Kiedy byłam producentką dwóch, trzech seriali, w urodziny otrzymywałam mnóstwo bukietów, telefonów, spersonalizowanych SMS-ów. Teraz tak już się nie dzieje, ale nie jestem rozczarowana. Zbyt dobrze wiem, jak to działa. Znam ludzkie charaktery - w końcu na tym opiera się moja praca. Najbliżsi przyjaciele zawsze byli spoza branży.

W tym środowisku często przenosi się relacje zawodowe na prywatne, a kiedy projekt się kończy, bliski kontakt zamiera. Już się do tego przyzwyczaiłam. Nawet jeśli wspólnie nawet wyjeżdżamy na wakacje, spędzamy czas, to bywa chwilowe. Nie mam z tym problemu. Boli mnie tylko, gdy ktoś, kogo uważałam za kogoś bardzo bliskiego, zrobi coś naprawdę nie w porządku. To dotyka najmocniej. Bo wtedy pojawia się pytanie: czy to wszystko przedtem było tylko grą?

Jak pracuje się z Iloną Łepkowską?

Myślę, że zarówno łatwo, jak i trudno. Łatwo - bo jestem solidna, terminowa, daję szybki feedback. Odbieram telefon, pojawiam się na czas, potrafię poświęcić pół nocy, żeby coś poprawić. Zawsze walczę o to, by ludzie ze mną współpracujący mieli godne stawki, uczciwe umowy i żeby dostawali pieniądze na czas. Myślę też, że można się też ode mnie czegoś nauczyć.

Ale jestem wymagająca. Bywam surowa, zasadnicza, chłodna - taki mam charakter. Nie jestem osobą wylewną, nie owijam w bawełnę. W pracy mówię wprost, jeśli coś jest źle napisane, ale uzasadniam to. Nie krytykuję dla samej krytyki, nie mówię ludziom na przykład, że źle wyglądają, bo nie mam potrzeby nikogo ranić. Ale w sprawach zawodowych mówię, jak jest.

Zajrzałem do Pani filmografii i zauważyłem, że przy Pani nazwisku nie pojawiają się już nowe pozycje.

Wiek ma swoje prawa, prawda? Kiedy zaczynałam pracę zawodową, scenarzystów, którzy utrzymywali się wyłącznie z pisania, było naprawdę niewielu. Telewizyjny boom i powstawanie nowych stacji to był dla mnie złoty okres, z którego skorzystałam. Uważam, że wszystko ułożyło się dla mnie fantastycznie. Gdy pracowałam najintensywniej, scenarzystów po prostu brakowało. Dziś jest mnóstwo scenarzystów po różnych studiach, kursach i warsztatach. I to świetnie - uważam, że rozwój naszej branży to doskonała rzecz.

Czyli już bardziej z tyłu, ale nadal obecna?

Tak. Na przykład przy serialu "Dewajtis" byłam opiekunką artystyczną, producentką kreatywną. Uważam, że to naturalna ewolucja w moim zawodzie. Siedzenie i pisanie przez wiele godzin dziennie - to już nie na moje zdrowie, nie na mój kręgosłup. I też… po prostu mi się już nie chce. Jeśli chodzi o seriale - mogę poprowadzić jako szef literacki czy producent kreatyny sezon, czy dwa, ale nie przy stu odcinkach w sezonie.

A filmy fabularne? Czy zupełnie zniknęły z pani życia?

Nie, mam nadzieję, że nie! Ostatni film, nad którym pracowałam, to "Uwierz w Mikołaja". I niestety - nie z mojego wyboru - nie jestem zaangażowana w kontynuację. To dla mnie przykra sprawa.

Nie chcę się nad tym rozwodzić, ale to był projekt, z którym to ja przyszłam do producenta, Tadeusza Lampki. Znałam wcześniej Magdalenę Witkiewicz, autorkę książki, przeczytałam jej świąteczną książkę zaraz po wydaniu i namówiłam go, żeby kupił prawa do jej ekranizacji. Przekonywałam, że film sprawdzi się również w kinie, nie tylko w telewizji - mimo że producent miał co do tego wątpliwości. Powiem więcej - napisałam adaptację drugiej książki z tego cyklu. Tymczasem druga część filmu nie jest jej adaptacją. I powstaje bez mojego udziału.

Czuje Pani z tego powodu żal? Wasza współpraca z Lampką trwała blisko 30 lat...

Tak, bardzo mi żal. Bo pierwszy film był naprawdę udany, idealny na święta. Pracowało się przy nim bardzo dobrze. Druga część być może też będzie dobra, ale to już nie będzie mój film. Z tego co wiem, obsada została bez zmian. Reżyserka również pozostała ta sama. Ale mnie już w tym nie ma.

Staram się nie pielęgnować złych emocji - choć w efekcie tej sytuacji moje relacje z Tadeuszem Lampką się zakończyły. Przykre, ale tak niestety bywa. Po prostu ta współpraca już się wyczerpała. Choć nie taję - to, jak się zakończyła, bardzo mnie zabolało... to był naprawdę długi duet. Pracowaliśmy razem prawie 30 lat. I łączyła nas nie tylko wspólna praca - przynajmniej ja tak sądziłam.

Czy to on namówił Panią na trzeciego "Kogla mogla"?

Wbrew temu, co się czasem mówi, do trzeciej części nikt mnie długo nie namawiał. Sama się ucieszyłam, że zapadła taka decyzja. Ewa Kasprzyk mówiła często, że fajnie byłoby coś takiego zrobić. I chyba wspomniałam o tym Tadeuszowi, albo on sam na to wpadł... Bo rzeczywiście - za każdym razem, kiedy "Kogel mogel" albo "Galimatias" były pokazywane w telewizji, trafiały do TOP 10 oglądalności tygodnia. Lampka potrafi czytać dane i wyciągać wnioski. Powiedział: "Wiesz co, może trzeba by to zrobić. Jakbyś miała pomysł...". No i miałam. Powstała trzecia część.

Film zarobił prawie 17 milionów złotych, ale reakcje widzów były bardzo różne. Czy zabolało was to jako twórców?

Oczywiście, oberwaliśmy wtedy ostro. Kontynuowanie kultowych filmów po 30 latach to zawsze ryzyko. Trudno każdemu wytłumaczyć, że dziś narracja filmowa wygląda inaczej, że muszą pojawić się nowi bohaterowie, że niektórych postaci już nie może być, bo aktorzy nie żyją, że zmieniła się rzeczywistość, więc musi być widać, że czas minął. Trzeba było wymyślić, co przez te lata mogło się wydarzyć. To wszystko było trudne - ale zdecydowałam się. Nie żałuję.

Przy piątej części nie pojawia się już Pani nazwisko. Dlaczego?

Bo byłam przeciwna temu, by ten film w ogóle powstawał. Uważałam, że formuła się wyczerpała. Już do czwartej części dałam się namówić z dużym trudem i nie bez powodu zatytułowałam ją "Koniec świata". Uważałam, że śluby w finale zamykają tę opowieść. Ale film poszedł w kinach dobrze, więc trudno się dziwić - firma produkcyjna, dystrybutor i wszyscy zaangażowani chcieli jeszcze "wycisnąć tę cytrynę".

Wszyscy poza mną. Mam duszę twórczyni, wykonuję wolny zawód. Pisanie w kółko tego samego to już nie wolność, to niewola. Można oczywiście tłumaczyć, że właśnie w takich sytuacjach uruchamia się kreatywność, pewnie w pewnym sensie tak. Tylko że mnie to już nie interesuje. Uważam, że nie zostało mi aż tak wiele lat aktywnej pracy, by tracić je na coś, co mnie nie rozwija. Zawsze powtarzałam: gdybym miała pisać jeden serial przez 20 lat, to chyba wolałabym się zabić. To jest dla mnie coś totalnie wyjaławiającego.

"Miszmasz czyli Kogel Mogel 3"
"Miszmasz czyli Kogel Mogel 3" © AKPA | AKPA

Dlatego tak często zmieniała pani projekty?

Tak. Nie bez powodu scenarzyści odchodzą z długo kontynuowanych projektów. Choć bywają wyjątki - zdarza się, że jeden szef literacki prowadzi projekt przez wiele lat. Powody mogą być różne - choćby potrzeba stabilności czy atrakcyjne, regularne dochody. Ciągłość pracy daje poczucie bezpieczeństwa. Bywa też, że z czasem pojawia się lęk – że nie znajdzie się już innego zajęcia, bo jest się tak bardzo związanym z jednym tytułem.

Ja ten strach czułam od początku. Po niecałych trzech latach odeszłam z "Klanu", bo pewnego ranka obudziłam się z przerażeniem, że już zawsze będę pisać dialogi dla doktora Lubicza. Pomyślałam: "O nie, halo, nigdy w życiu!". I odeszłam. Potem trafiłam do "Na dobre i na złe", "M jak miłość", "Barwy szczęścia". Z każdego z tych seriali odchodziłam jako szefowa literacka - nawet pozostając jakiś czas nadal producentką - właśnie po to, żeby uniknąć wypalenia i wyjałowienia.

Gdy pracowała pani dla TVP, pojawiały się jakieś naciski? Krążyły przecież plotki, że niektórzy prezesi nie życzyli sobie konkretnych aktorów - były sugestie, żeby ich usuwać z obsady, wygaszać wątki. Spotkała się pani z czymś takim?

Mnie osobiście to nie dotknęło. W czasie, gdy rządy w telewizji objął Jacek Kurski i gdy te naciski się zaczęły, nie byłam już producentką żadnego serialu. W związku z tym wszelkie naciski - czy to na zatrudnianie konkretnych aktorów, czy usuwanie - mnie już ominęły. To producenci byli zawsze na pierwszej linii. I wiem, że takie sytuacje się zdarzały. Pamiętam tylko jedną: przy serialu "Dewajtis" pojawiło się życzenie, by zatrudnić konkretnego aktora. Byłam tam producentką kreatywną, więc miałam ograniczoną decyzyjność. Aktor został zaangażowany, choć uważałam, że nie do końca pasował do roli. Ale to nie była wielka rola, więc przeszło to bez większego echa.

Czy były sytuacje, w których nie proponowała pani ról konkretnym aktorom, bo wiedziała pani, że TVP ich nie zaakceptuje?

Wiedziałam, że pewnych osób nie ma co brać pod uwagę, bo one po prostu nie zagrają -albo sami odmówią, albo nie byli dopuszczani do występów. To oczywiście miało wpływ na moje decyzje jako producentki kreatywnej. Ale poza tymi sytuacjami nie przypominam sobie, by docierały do mnie inne naciski. Możliwe, że odbywało się to na linii telewizja -Tadeusz Lampka. Nawet wtedy, gdy wspólnie coś produkowaliśmy, to on miał najczęstszy kontakt z TVP.

Jak dziś postrzega pani "nową" TVP po zmianie władzy? Zmieniło się coś istotnego?

Mam wrażenie, że niewiele się zmieniło. Za poprzednich rządów najbardziej nieakceptowalna była część informacyjno-publicystyczna. I tu rzeczywiście zaszła zmiana na lepsze. Natomiast jeśli chodzi o część rozrywkową, nie pojawiło się nic naprawdę bardzo świeżego, oryginalnego. Są "Kwiatki polskie", ale to odprysk po "Szkle kontaktowym", zresztą robione przez ludzi, którzy byli w "Szkle...". Nie widać czegoś, co byłoby naprawdę nowe, mocne, z ambicjami.

Podobnie jest z serialami. Nie powstał jeszcze żaden prawdziwy hit. Mamy serial "Pan Mama", który powstał na licencji, a ja jestem temu przeciwna. Uważam, że telewizja publiczna powinna stawiać na własne projekty - od zera wykreowane przez polskich twórców.

Jestem zaskoczona, że nie TVP nie kontynuuje "Matyldy", mimo że scenariusz drugiego sezonu jest gotowy i zatwierdzony przez telewizję. Pewnie dlatego, że był serialem na zamówienie poprzedniego zarządu. Chociaż powtórki pierwszego sezonu były niedawno w prime time. Więc to tytuł już wylansowany. Z ekonomicznego punktu widzenia decyzja o kontynuacji była logiczna. Serial miał widzów, był dobrze przyjęty, a drugi sezon, moim zdaniem, jest naprawdę nieźle napisany. No, ale cóż, polityka...

Tak jak wspomniałem, spotykamy się z okazji 30. urodzin WP. Co w tym czasie było dla Pani najważniejsze, zawodowo i prywatnie?

Zawsze ważniejsze było dla mnie życie prywatne. I cieszę się z tego, bo gdyby było inaczej, to na przykład rozstanie po tylu latach współpracy z Tadeuszem Lampką byłoby dla mnie dużo trudniejsze. Praca była dla mnie zawsze czymś bardzo ważnym, chciałam robić coś, co mi sprawiało satysfakcję, była też sposobem zapewnienia bytu sobie i córce. Sukces przyszedł przy okazji. Nigdy nie był dla mnie celem samym w sobie. Nie chodziło mi o karierę czy pieniądze, tylko o poczucie bezpieczeństwa i sens życia. Kariera nigdy mnie specjalnie nie ekscytowała, więc teraz, kiedy jest spokojniej, nie jestem rozczarowana.

Z czego jest Pani najbardziej dumna?

Z filmu "Nigdy w życiu". Nie zestarzał się, to naprawdę dobry film. Napisałam scenariusz, zaproponowałam reżysera, główną aktorkę - to był bardzo "mój" projekt. Lubię też "Zołzę", mimo że nie odniosła sukcesu i "Uwierz w Mikołaja". A z seriali - wiadomo, "M jak miłość", ale też "Stulecie Winnych", "Dewajtis".

Dlaczego druga część "Nigdy w życiu" nie powtórzyła sukcesu pierwszej?

Bo nie my ją robiliśmy. Uważam, że druga książka była dużo gorsza - powiedziałam to wprost Kasi Grocholi, więc mogę to tu powtórzyć. Przeczytałam ją i powiedziałam: "Kasiu, sprzeniewierzasz się swojej bohaterce". W książce postać przyjaciółki, którą bardzo wzmocniliśmy w filmie, nagle zaczyna paktować z byłym mężem Judyty. Córka też zaczyna mu sprzyjać - mimo że wiedziała, jak potraktował jej matkę. Mówiłam wtedy: "To nie są ci bohaterowie, których pokochaliśmy. To nie jest ta sama Judyta. Ta jest po prostu głupia". Były tam jakieś piramidy finansowe, dziwne wątki. To była kontynuacja pisana chyba trochę na kolanie.

Powiedziałam: "Mam pomysł na dalszy ciąg filmu, niezależny od książki, ale potrzebujemy praw do postaci". Kasia się nie zgodziła, chyba była urażona. Za prawa do postaci rzuciła taką abstrakcyjnie wysoką sumę, że było jasne, że nie chce, żebyśmy to zrobili.

Zrobiła więc to sama. No i powstał film, jaki powstał. Kasia bardzo chciała kontynuować historię. Rozumiem to, ale powinna mieć do nas zaufanie. Osiągnęliśmy sukces - mimo że miała jakieś zastrzeżenia do mojej adaptacji. Ale z zawsze, gdy coś zmieniam w adaptacji, mam ku temu mocne powody. Tak samo było przy drugiej części "Uwierz w Mikołaja". Adaptowałam ją z myślą o tym, żeby zachować z niej jak najwięcej i by film był w duchu pierwszej części. Ale wybrano inne rozwiązanie. Nie widziałam tego filmu -i nie wiem, czy obejrzę. Chociaż nie życzę nikomu porażki.

A żałuje Pani któregoś ze swoich projektów?

Może nie trzeba było robić czwartej części "Kogla Mogla"? Może lepiej było zostawić to jako kultową historię? Ale z drugiej strony - to był sukces, więc… trudno powiedzieć. "Wszystko przed nami" - serial, który nie bardzo się udał. Było zbyt dużo "glamouru", za mało prawdy. Wszyscy byli piękni, młodzi, wystylizowani. Widzowie to wyczuli. To był frustrujący projekt, kosztował mnie dużo nerwów.

Dziś chyba żyje Pani spokojniej?

Tak, i to jest bardzo przyjemne. Pracuję nad kilkoma rzeczami, ale to są projekty w fazie wstępnych rozmów. Ale nie jest też tak, że nic nie robię - po prostu nie jestem już w kieracie. Nie jestem jak koń, co chodzi w kółko po maneżu. Do tego nie zamierzam już na pewno wracać.

Przez lata tempo było dzikie. Pamiętam zdjęcia do "Dewajtis", prawie bez wolnych dni, tylko tyle, by nie naruszyć przepisów prawa pracy. Emisja ruszyła, zanim skończyliśmy zdjęcia. Wakacje miałam wyjęte z życia. To był ostatni taki moment intensywnej pracy. To było ekscytujące, ale wykańczające, a ja dziś potrzebuję mniej ekscytacji, a więcej spokoju.

Ilona Łepkowska
Ilona Łepkowska © KAPiF | KAPIF, KAPIF.pl, � by KAPIF.pl
Małgorzata Kożuchowska, Ilona Łepkowska
Małgorzata Kożuchowska, Ilona Łepkowska © KAPiF | KAPIF, KAPIF.pl, � by KAPIF.pl
Ilona Łepkowska
Ilona Łepkowska © KAPiF | KAPIF, KAPIF.pl, � by KAPIF.pl
Wybrane dla Ciebie
Syn Nicolasa Sarkozy'ego wydał OŚWIADCZENIE: "Modlę się za Francję, której narzucono ten haniebny spektakl"
Syn Nicolasa Sarkozy'ego wydał OŚWIADCZENIE: "Modlę się za Francję, której narzucono ten haniebny spektakl"
Agnieszka Włodarczyk wprost: "Widzę, że się starzeję i NIE PODOBAM SIĘ SOBIE". Przyznała, co chciałaby teraz zmienić w twarzy
Agnieszka Włodarczyk wprost: "Widzę, że się starzeję i NIE PODOBAM SIĘ SOBIE". Przyznała, co chciałaby teraz zmienić w twarzy
Córka Gwyneth Paltrow i Chrisa Martina zadebiutowała jako wokalistka. Internauci ostro: "Brzmię tak samo na karaoke po kilku drinkach"
Córka Gwyneth Paltrow i Chrisa Martina zadebiutowała jako wokalistka. Internauci ostro: "Brzmię tak samo na karaoke po kilku drinkach"
Ewa Minge łączy się w bólu z Mają Bohosiewicz: "Zapłaciłam ZDROWIEM za moje marzenia"
Ewa Minge łączy się w bólu z Mają Bohosiewicz: "Zapłaciłam ZDROWIEM za moje marzenia"
Pavlović odpowiada Zillmann w "aferze sukienkowej": "Tak po prostu Kasiu, poczujesz - zatańczysz. Nie poczujesz - nie zatańczysz"
Pavlović odpowiada Zillmann w "aferze sukienkowej": "Tak po prostu Kasiu, poczujesz - zatańczysz. Nie poczujesz - nie zatańczysz"
RZADKI WIDOK: Katarzyna Golec zaprezentowała światu swoje CÓRKI. Całą rodziną zapozowali w góralskich strojach
RZADKI WIDOK: Katarzyna Golec zaprezentowała światu swoje CÓRKI. Całą rodziną zapozowali w góralskich strojach
Odróżnicie Reni Jusis od Jagny Niedzielskiej? My polegliśmy, może wam pójdzie lepiej... (QUIZ)
Odróżnicie Reni Jusis od Jagny Niedzielskiej? My polegliśmy, może wam pójdzie lepiej... (QUIZ)
Wzięli ślub w ciemno, teraz czekają na rozprawę. Joanna i Kamil ze "ŚOPW" WCIĄŻ NIE MAJĄ ROZWODU: "To moje najdłuższe małżeństwo"
Wzięli ślub w ciemno, teraz czekają na rozprawę. Joanna i Kamil ze "ŚOPW" WCIĄŻ NIE MAJĄ ROZWODU: "To moje najdłuższe małżeństwo"
TYLKO NA PUDELKU: Maciej Kurzajewski zeznaje przeciwko Smaszcz w sprawie wytoczonej przez  Cichopek. Wezwana była też Mucha i Kurska (RELACJA)
TYLKO NA PUDELKU: Maciej Kurzajewski zeznaje przeciwko Smaszcz w sprawie wytoczonej przez Cichopek. Wezwana była też Mucha i Kurska (RELACJA)
Agata Rubik nie wie, skąd ma tyle energii od rana. Internauta podpowiada: "Bo DO PRACY NIE CHODZISZ!". Zareagowała
Agata Rubik nie wie, skąd ma tyle energii od rana. Internauta podpowiada: "Bo DO PRACY NIE CHODZISZ!". Zareagowała
Nicolas Sarkozy IDZIE DO WIĘZIENIA! Do zakładu karnego odprowadziła go Carla Bruni
Nicolas Sarkozy IDZIE DO WIĘZIENIA! Do zakładu karnego odprowadziła go Carla Bruni
Anja Rubik ma NOWEGO FACETA! To przystojny francuski aktor. Media we Francji już o nich trąbią: "To była MIŁOŚĆ OD PIERWSZEGO WEJRZENIA"
Anja Rubik ma NOWEGO FACETA! To przystojny francuski aktor. Media we Francji już o nich trąbią: "To była MIŁOŚĆ OD PIERWSZEGO WEJRZENIA"