Echa ślubu Bezosa i Sanchez. "Kupieni przyjaciele i bezwstydny pokaz demoralizującego bogactwa" (OKIEM PUDELKA)
Lato w pełni, a w show-biznesie jeszcze goręcej, bo celebryci potrafią podnieść temperaturę jak nikt inny. Za nami tydzień pełen taniego blichtru, kontrowersji i wypowiedzi, których autorzy pewnie szybko pożałują. O kim tym razem przeczytacie w naszym podsumowaniu "Okiem Pudelka"?
Nie ma wątpliwości, że wydarzeniem mijającego tygodnia był najbardziej medialny ślub tego roku, a może i dekady? Na ślubnym kobiercu stanęli bowiem Jeff Bezos i Lauren Sánchez, a na uroczystości na malowniczej wyspie San Giorgio Maggiore w Wenecji zjawiła się cała plejada znanych gości. Nie obyło się bez dramatów, bo niebiosa nie zawsze sprzyjały bogaczom - najpierw z Wenecji próbowali wypędzić ich jej mieszkańcy, a później przyjęcie powitalne pary przerwała gwałtowna burza. Jest to w jakiś słodki sposób pocieszające, że Bezos wydał na imprezę kilkadziesiąt milionów dolarów, kupił ukochanej drogocenne kamienie, dizajnerskie suknie i przyjaciół-celebrytów, a nawet okładkę amerykańskiego "Vogue’a". A pogody kupić nie mógł, ha! Ot, jakiś powód do uśmiechu dla nas maluczkich, oglądających tę weselną hucpę z oddali.
Śledząc relacje z tego "najpiękniejszego dnia w życiu" młodej pary nie sposób nie stracić tchu - prywatne helikoptery i jachty, Dolce & Gabbana, stado gwiazd maszerujących grzecznie za marchewką z dolarów i wszech obecny przepych faktycznie robią wrażenie, ale to raczej dystopijny niż sielski obrazek. Tak bezwstydny pokaz demoralizującego bogactwa, odarty z prostej radości, za to udekorowany jedwabiem i kwasem hialuronowym, który desperacko prosi cały świat, aby na niego patrzeć, wzbudza i zazdrość, i ciary żenady jednocześnie. Owszem, patrzymy na te wszystkie błyskotki i zoperowane twarze z przyklejonymi uśmiechami, ale bardziej z smutnego obowiązku niż faktycznej ekscytacji. Bezosa byłoby stać na to, aby zorganizować wesele, z którego na światło dzienne nie wydostałaby się nawet jedna fotografia, ale wtedy ktoś by przecież mógł pomyśleć, że w tej całej ceremonii chodzi o miłość. Tak czy inaczej, zakochanym życzymy oczywiście szczęścia. I jeszcze więcej pieniędzy!
Na polskim, nieporównywalnie biedniejszym podwórku, również się działo. Wielki medialny powrót zaliczył Quebonafide, który z okazji swoich pożegnalnych koncertów na Stadionie Narodowym udzielił kilku wywiadów i przypomniał nam, jak dużo celebryci zyskują wizerunkowo, gdy po prostu milczą. Największym echem odbiła się wizyta rapera w Kanale Zero, gdzie zdradził m.in., że "widzi dzieciaczki" z Martyną Byczkowską, zaprzeczył jakoby był kiedykolwiek użytkownikiem twardych narkotyków i zasugerował, że w II turze wyborów prezydenckich nie zagłosował, a jeśli jednak zjawił się przy urnie wyborczej, to postawił krzyżyk przy nazwisku Karola Nawrockiego. Wszystko w oparach mało składnych, chaotycznych wypowiedzi i wyartykułowanym lęku, że ludzie go "powieszą". Jak widać, można strugać obwieszonego złotem twardziela, ale takiemu to od razu kolanka miękną, gdy trzeba obronić swoje poglądy.
Premierę miał również musical o życiu gwiazdora, a internauci szybko dopatrzyli się w nim nawiązań do jego związków z Natalią Szroeder i Roksaną, obecną partnerką Bedoesa, którym miał rzekomo życzyć m.in. "toksycznego chłopaka" i… braku orgazmów. Tutaj diagnoza może być tylko jedna: niebezpieczny przerost ego. Tęsknimy za czasami, gdy miała porywać nas sztuka i wartość muzyczna dzieła, ale z polskimi gwiazdorami jest trochę jak z umawianiem się z facetem tuż po rozstaniu - randki traktuje jak terapię. "To coś więcej niż spektakl. To zaproszenie do doświadczenia -osobistego, prawdziwego i nieoczywistego" - reklamował spektakl Quebo. Chyba podziękujemy tym razem, a Natalii i Roksanie życzymy, żeby muzami "artystów" były już tylko na własne życzenie.
A skoro przy podziękowaniach jesteśmy, to powinniśmy podziękować również za niekończący się festiwal "sharentingu", który regularnie funduje swoim odbiorcom Hanna Zborowska. Internetowa celebrytka, uzależniona od relacjonowania swojego życia w sieci, to spełnienie marzeń instagramowych psychologów szukających materiałów na kolejny post "przestrzegający". Zborowska najwyraźniej nie chce zawodzić pokładanych w niej nadziei i rozpędzona leci już na grubo. Ostatnio z niewiadomego dla trzeźwo myślących ludzi powodu zdecydowała się zrelacjonować wizytę u lekarza z jedną z córek i rozprawiać do telefonu o tempie jej rozwoju, macicy i jajnikach. Wszystko rzecz jasna doprawione wulgaryzmami i spojrzeniem, które woła o pomoc, ale zamiast po nią sięgnąć, widzi jedynie swoje odbicie w aparacie telefonu. Pytanie o istnienie granic wydaje się w tym przypadku jedynie prowokacją, bo jesteśmy przekonani, że, niestety, Zborowska nie powiedziała jeszcze ostatniego słowa.
Żyjemy w czasach, gdy pierwsze pokolenie dzieci wystawianych w sieci na publiczną konsumpcję zaczyna pozywać już za to swoich rodziców. Patrząc na sharentingujących celebrytów z polskim dowodem, szczerze liczymy na dotarcie tego trendu również i do nas…